poniedziałek, 27 stycznia 2014

Czekan Climbing Technology Alpin Tour – test, recenzja, opinia

Czekan Climbing Technology Alpin Tour – test, recenzja, opinia


Propaganda producenta
Czekan przeznaczony do ambitnej turystyki w górach typu alpejskiego. Lekko wyprofilowane stylisko zwiększa siłę z jaką głowica czekana jest wbijana w "beton". Wyprofilowanie ułatwia również używanie czekana do podpierania się na średnio stromych stokach.

Stylisko typu T (o podwyższona wytrzymałości na siły zginające) umożliwia zakładanie stanowiska na stromym stoku co jest bardzo istotne dla zaawansowanych turystów i znaczcie poszerza zastosowanie czekana. Wykonano je z niezwykle wytrzymałego stopu Light Alloy 7010 UNI 9007-4, który gwarantuje niezawodność w ciężkich, górskich warunkach. Stopy te są coraz częściej wykorzystywane także przy produkcji sprzętu wspinaczkowego. Ich wytrzymałość w niektórych przypadkach przyrównywana jest do stali, jednak przy zachowaniu dużo niższej wagi.

Głowica powstała z utwardzanej stali. Stylisko zakończone grotem.

W komplecie znajduje się pętla.

Waga (60 cm): 512 g;

EN 13089:2001-T (czekan techniczny, umożliwiający budowanie stanowisk).



W lewym ręku widoczny Alpin Tour
Dlaczego Alpin Tour?
Na początku stwierdzę, iż jest to mój drugi czekan, który zakupiłem zniesmaczony rozmiarem poprzednika. Sprzętu tego typu potrzebowałem do zabawy z górami typu alpejskiego. Miał służyć przede wszystkim do wycieczek i szeroko rozumianego „mountaineeeringu” , w praktyce pozbawionego elementów wspinaczkowych. Priorytetem przy do borze czekana były jego parametry – miał być przede wszystkim długi (zapewniający dobre oparcie przy moim wzroście) i odciążający na podejściach), powinien posiadać stylisko typu T do budowania stanowisk i być zakrzywiony, żeby od czasu do czasu umożliwiał dziabnięcie w lód. Do tego priorytetowo traktowałem cenę. Sprzęt tego typu zużywa się relatywnie niezbyt często, jest wykorzystywany w „nieestetyczny” sposób i żal by było „zniszczyć duże pieniądze”. Powyższe kryteria spełniał Alpin Tour firmy Climbing Technology, który obserwowałem od dłuższego czasu. Ponadto nie miał w sieci negatywnych rekomendacji. Znalazłem więc promocję i kupiłem za 200 zł. ów czekan, w październiku 2011 r., ( w wersji 70 cm przy wzroście 184 cm). Wtedy jeszcze nie spodziewałem się, że przyjdzie mu przemierzyć ze mną kawałek świata.



Warunki użytkowania
Jak już wspomniałem, czekan miał być wykorzystywany głównie do wycieczek tatrzańskich, ewentualnie alpejskich. Rzeczywistość pokazała, że schodził polskie Tatry, wszedł ze mną na Grossglockner, Kazbek i pomagał przy próbie wejścia na Pik Lenina w Kirgistanie.  Wykorzystywałem go do podpierania się - wersja 70 cm nie nadaje się do dziabania – w tej funkcji właściwie nie był używany, chyba że na okazjonalnych, przymusowych  lodowych odcinkach.



Materiały, budowa i wykonanie
Climbing Technology Alpin Tour ma aluminiowe stylisko i stalowy dziób, łopatkę i grot.  W mojej wersji 70 cm waży zapewne około 570 g, co czyni go stosunkowo ciężkim . Czekan, który posiadam nie ma antypoślizgowych wzmocnień na rękojeści, co czasami doskwiera. Wykonanie jest przyzwoitej jakości. Nic jeszcze się nie obluzowało, żaden element nie wykazuje tendencji do odpadania, czy pękania. Zarówno stal, jak i aluminium zachowuje swoje pierwotne stany skupienia. W niektórych modelach, posiadanych przez  moich znajomych, głowica ma niewielkie luzy. Nikomu nic się nie oderwało, ale to ostrzegawcze spostrzeżenie.  Dziób jest stosunkowo szeroki, ząbkowany od dołu.  Posiada dodatni kąt natarcia (odsyłam do literatury).  W głowicy umieszczony jest okrągły otwór, w który mieści się karabinek.  Otwory techniczne są również w łopatce i grocie. Stylisko ma przekrój owalny.




Funkcjonalność
Używany przez trzy sezony zimowe i dwa letnie w górach wysokich, czekan sprawuje się dobrze. Widać po nim, że nie jest już pierwszej świeżości. Stylisko na całej długości porysowane, dziób i grot nieraz były ostrzone. Do swoje głównej funkcji, autoasekuracyjnej na podejściach, nadaje się znakomicie. Oczywiście do podpierania się. Gdy stok zaczyna stawać dęba, użycie czekana tej długości staje się problematyczne, zaczyna przeszkadzać. Niemniej jednak – kilkukrotnie pełnił u mnie funkcję „dziabki” i jako tako dawał radę. Miałem możliwość wspinać się na lodospadzie przy pomocy tego modelu czekana w wersji 60 cm. Trzeba przyznać, że nie jest do „dziabania” stworzony. Alpin Tour ma zbyt szeroki dziób i testowanie go na lodzie pokazało, iż zbyt często łupie lód, zamiast się w niego wgryzać. Ponad to stylisko wygięte jest tylko „na słowo honoru” i dłoń boleśnie uderza w lód. Środek ciężkości według mnie również pozostawia wiele do życzenia.   Nie ma przy tym mowy o niekorzystnej strukturze lodu, gdyż równocześnie używane były czekany o węższym dziobie i radziły sobie dużo lepiej. Od uniwersalnego i taniego sprzętu nie ma jednak co oczekiwać cudów.  Do budowania stanowisk Alpin Tour jest bardzo dobry. W głowicę można wpiąć karabinek, przez otwory łopatki i grotu przeciągnąć taśmy.  Wbrew pozorom to bardzo istotna kwestia, jeśli myślimy o zbudowaniu „odzysków”.  Taśma czekana ma tendencje do luzowania się. Co prawda jest tak skonstruowana, żeby nie spadła z przegubu, ale plastikowy zacisk ciągle się luzuje.  Wbrew pozorom, Alpin Tour bardzo dobrze wbija się w twardy śnieg. Stylkisko nie stawia oporów, grot tym bardziej (w odróżnieniu od niektórych).  Czekan jest wygodny do trzymania. Zarówno chwytem do autoasekuracji, jak i do hamowania. Również oparcie dłoni na łopatce, przy podchodzeniu z nim w pozycji „dolnego sztyletu” jest stosunkowo wygodne. Wszystko oceniłem w praktyce. Wyrąbywanie stopni w lodzie, czy platformy w zmrożonym śniegu przebiega bardzo płynnie, łopatka pierwsza klasa.


Podsumowanie
Alpin Tour Climbing Technology to dobry czekan za niewielkie pieniądze. Zapewne jest najlepsza propozycja na rynku dla amatora, który potrzebuje zakupić pierwszy tego typu sprzęt w karierze i jeszcze nie w pełni umie się nim posługiwać. Alpin Tour sprosta również wymaganiom każdego turysty wysokogórskiego, który nie będzie potrzebował wykonywać „technicznych” przejść. Do łatwych wycieczek – idealny, do trudniejszych – przyzwoity.  Wielu moich znajomych korzysta z tego modelu i nikt na niego nie narzekał. Jeśli nie wiesz co kupić, chcesz dopiero wejść w świat wysokogórski, bądź potrzebujesz sprzętu na śnieżne wycieczki – kupuj Alpin Tour śmiało.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Noworoczna wycieczka na Radziejową – relacja 03.01.2014

Noworoczna wycieczka na Radziejową – relacja 03.01.2014

Fragment mapy wyd. Compass
Wycieczka na Radziejową siedziała mi w głowie co najmniej 4 lata.  Kiedy w 2010 r. szedłem GSB nie dane mi było osiągnąć tego pagórka. Zdemotywowany pogodą i przytłoczony plecakiem wlazłem nieumyślenie na szlak prowadzący trawersem i pech chciał, że Radziejową obszedłem. Gdy dopiero na przełęczy Żłobki przyszło mi orientować się, co przeoczyłem, wracać już nie miałem zamiaru.
- Będzie po co w przyszłości tu przyjechać  – pomyślałem i poszedłem dalej.
Od tamtej pory nie było jednak sposobności aby wejść na Radziejową. Chodziło się to tu, to tam, ale akurat pomijając to wzniesienie. Gdy trzeciego dnia po nowym roku 2014 pojawiła się okazja wyjazdu na jednodniówkę w Beskidy, bez dłuższego namysłu wskazałem to miejsce i zaplanowałem zgrabną pętelkę.
Chodźmy więc!

Jako iż wyjeżdżam z domu w Świętokrzyskim, a zimową porą wieczór szybko nadchodzi, dzień trzeba zacząć jeszcze przed świtem. Pobudka o 4:45, szybkie śniadanie i z zapakowanym plecakiem do samochodu. Mimo wczesnej pory, prognozowana dobra pogoda nie sprawdza się. Kilka stopni powyżej zera i chmury – takie konkluzje napływają mi po kilku chwilach na świeżym powietrzu.
Niewiele ponad 160 km drogi upływa bardzo szybko. Niestety, dzień rozbudza się dopiero przed 7:30,  słońca w ogóle nie widać, motywacji brak. Po jakimś czasie na południu przez powłokę chmur prześwitują rozpogodzenia. Jest lepiej. Za Nowym Sączem pogoda zdecydowanie się poprawia. Lekki wiatr rozwiewa obłoki, i choć słońce ciągle się nie pokazuje, mroźna atmosfera od razu staje się przyjemniejsza.
Do Rytra dojeżdżam o 7:50 i nieświadomy ilości parkingów w okolicy, zostawiam samochód niedaleko centrum. Błąd kosztuje ponad 2 km butowania asfaltem z jedną stronę, więc wybierającym się w te rejony zalecam podjechać do końca drogi.



Od początku podążam szlakiem niebieskim na zachód. Przed wejściem do lasu kończy się asfalt i zaczyna odcinek bitej drogi szutrowej doliną potoku. Nią maszeruje kilkaset metrów, by przejść przez drewniany mostek i odbić w prawo – na właściwe podejście.  Od tego momentu droga przechodzi w ścieżkę i nabiera nachylenia.  Tymczasem nad dolinę nadchodzi prawdziwie wiosenna pogoda. Bezwietrznie, gdzieniegdzie obłoczki i słońce grzejące w plecy. Warunki idealne na spacer. Im bliżej grzbietu, tym widzę więcej połamanych drzew. Przedwigilijny halny i tutejszy las liznął powiewem. Na grzbiecie jego skutki widać bardziej – położone drzewa są już regułą, a żeby dostać się na polanę muszę obchodzić przegrodzone odcinki szlaku, klucząc po lesie.

Brakuje za to śniegu. Na podejściu, ani na grzbiecie nie ma białego puchu. Za to liści jest w bród, okrywających szlak dywanem do kolan. Ścieżka prowadząca w stronę Wdżar Wyżnych (856 npm)jest bardzo łagodna i przyjemna do marszu. Co jakiś czas z pomiędzy drzew można dostrzec widoki miejscowości na północy.  Mijam po drodze tylko kilku turystów, oraz drwali pracujących przy wycince drewna. Bez nich przejście szlakiem byłoby w ogóle niemożliwe. W niektórych połaciach lasu położonych jest większość drzew, lecz do nowego roku robotnicy uporali się z tymi na ścieżce.


Na wysokości około 1000 npm docieram do Rezerwatu Przyrody „Wietrzne Dziury”.  Okolica faktycznie robi się ciekawsza i bardziej kamienista. W pewnym momencie szlak przechodzi przez rozleglejsze formy skalne porośnięte mchem, które w słońcu wyglądają bardzo malowniczo. Według mapy w okolicy znajduje się jaskinia, ale niestety dowiedziałem się o tym dopiero po minięciu miejsca i nie odwiedziłem jej.
Z Diablego Garnka (1038 npm) szlak wiedzie na południowy zachód i łączy się ze szlakiem żółtym. Na tym odcinku po raz pierwszy pojawia się śnieg. Krajobraz zmienia się diametralnie z jesiennego na zimowy. Dosłownie w parę chwil. Idąc zacienionym lasem dostrzegam, że temperatura jest ujemna, a ścieżka zaśnieżona, oblodzona i śliska.


Na grzbiet Wielkiej Przehyby (1193 npm) dochodzę o 11:20 i decyduję się zajrzeć do schroniska. Droga zajmuje mi kilkanaście minut i wiedzie śród malowniczych okoliczności przyrody. Szlak jest w większości zaśnieżony, widoczno dobra i słońce mocno grzeje. Schronisko wydaje się pustawe. W jadalni siedzi dwójka turystów, więc brak miejsca nie mogę narzekać. Wpadające przez okna promienie słońca pieką jak w lecie. W oddali widać, słabo ośnieżone jak na tą porę roku, szczyty Tatr.  Chwila na jedzenie i herbatę, która można by przeciągnąć na kilka godzin. Niestety czas goni, a jeszcze kawałek drogi do przejścia.


Odpocząwszy pół godziny w budynku PTTK , z lżejszym plecakiem ruszam w przeciwną stronę – na wschód. Ten odcinek idę wzdłuż oznaczeń Głównego Szlaku Beskidzkiego.
Godzinę później z bezleśnej Przełęczy Długiej widzę mój cel – Radziejową (1262 npm). Trzeba się spieszyć – słońce kładzie się już w stronę horyzontu.  Podejście na wierzchołek wzniesienia jest łagodne i długie – prawie półtora kilometra. Przyznam szczerze, że trochę już mnie zaczyna znudzić, gdy  zza drzew wychyliła się konstrukcja wieży widokowej. Bez zastanowienia wspinam się do góry po oblodzonych schodach, z nadzieją na spektakularny widok.



Na co liczę – dostaję. Z platformy widokowej roztacza się pełna panorama kilkadziesiąt kilometrów wkoło. Przejrzystość powietrza duża, po niebie przechodzą tylko nieliczne cirrusy. Jako pierwsze dostrzegam Tatry, a na prawo charakterystyczny kształt Trzech Koron w Pieninach. Słowacja i wschodnia część widnokręgu są przykryte chmurami niskimi. Z morza mgieł wynurzają się tylko zalesione grzbiety.  Pięknie jest.
Nacieszywszy się widokiem, po kilkunastu minutach opuszczam konstrukcję, ustępując miejsca dwójce turystów. O dłuższym postoju póki co nie ma mowy, bo w cieniu dygoczę z powodu mrozu. Kieruję się zatem dalej czerwonym szlakiem, by na zejściu natknąć się na dużą polanę. W tym oświetlonym miejscu można zatrzymać się, zjeść i czerpać ostatnie promienie słońca, które grzeje jeszcze mocno. Po pozbyciu się żywności, schodzę dalej. Odsłonięte odcinki są pozbawione śniegu, a zacienione – oblodzone i śliskie. Chwilę później jestem na Przełęczy Żłobki i obieram kierunek na północ, zmieniając szlak na żółty. Póki co znaków jednak nie widzę. Korzystając z mapy maszeruję żwawo leśną drogą i mam nadzieję, że zmierzam w dobrym kierunku. Po jakimś czasie widzę jednak dziwne dwupaskowe znaki. Kolor biały na dole, żółty u góry, ale brakuje jeszcze jednego białego paska. Ufając, że nie jest to oznaczenie drzew do wycinki, kieruję się za tymi symbolami.



Szlak trawersuje masyw Radziejowej, po  czym wchodzi na Jaworzyny (1068 nom) i dalej grzbietem na północ. Chwilę po zejściu z oświetlonego grzbietu robi się chłodno i mroczno. Godzina 15:00, więc do zmierzchu niedaleko i trzeba się spieszyć. Szlak żółty jest raczej mało uczęszczany. Ścieżka niewyraźna, a na drodze żywego ducha. Pustka i cisza wkoło.
Idę niezbyt nachylonym grzbietem, w pewnym momencie wkraczam w barierę chmur, które przetaczają się lasem. Ten widok robi na mnie duże wrażenie. Niedługo potem rozpoczyna się prawdziwe zejście wzdłuż potoku. Kamienistą ścieżką, pokrytą grubą warstwą liści i aż dziwne, że obywa się bez wywrotek.  Gdy dochodzę do rzeczki Roztoka Wielka, wkoło zapada zmrok, a znaczki się kończą. Dotarłem na powrót do szlaku niebieskiego, ale nie widać przejścia przez rzekę. Trzeba przespacerować się jeszcze kilkaset metrów wzdłuż cieku wodnego i tam czeka mostek.  Pętla zrobiona. GPS pokazuje ponad 30 km od wejścia do lasu i 7 godzin, 40 minut marszu.
Zadowolony, przechodzę jeszcze 2 km, które dzielą mnie od samochodu i o 17:00 wyjeżdżam w kierunku Świętokrzyskiego. Plan wykonany.

Wycieczkę na Radziejową w formie pętli, która opisałem polecam każdemu, kto chce na lekko przejść dłuższy odcinek w górach z punktem kulminacyjnym na Radziejowej. Trochę wysiłku, dużo satysfakcji i wspaniały widok w nagrodę, poza znacznym wzrostem wewnętrznego morale. Zdecydowanie warto. Trasę można skrócić o około 40 minut i nie zbaczać do schroniska na Przehybie, wtedy już będzie to trasa spacerowa. W jeden dzień można pokonać ją chyba w każdych warunkach z małym plecakiem, z wyjątkiem dużej warstwy śniegu. O ile szlak niebieski może być przetarty, czerwony na grzbiecie będzie z pewnością schodzony, to na żółtym z bez wątpienia przyjdzie torować.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Dane z mapy – szlak niebieski ok. 2h 30min , szlak czerwony – 2h 40min , żółty – 1h 40min.

Endomondo - GPS

środa, 15 stycznia 2014

Asics Gel Pulse 4 – opinia po 9 miesiącach posiadania

Asics Gel Pulse 4 – opinia po 9 miesiącach posiadania

http://www.runnersclub.pl

Dane producenta:
buty biegowe męskie ASICS GEL-PULSE 4
Przeznaczone dla biegaczy neutralnych oraz supinujących.
Kolejna odsłona popularnego modelu buta treningowego. Został wyposażony w podstawowy stopień amortyzacji, system absorbujący wstrząsy podczas biegu GEL został zastosowany w przedniej oraz tylnej części podeszwy.
Waga: 332g rozm. 9,5US
Kolor wg producenta: black/white/neon green.

http://www.runnersclub.pl
Gdy na początku 2013 r. na dobre polubiłem bieganie, postanowiłem sprawić sobie buty z prawdziwego zdarzenia. Wiele naczytałem się o źle dobranym obuwiu, a zwiększając kilometraż wolałem zaopatrzyć się w coś konkretnego, aby uniknąć kontuzji których mi nie brakowało. Wybór padł na Asicsy, które znalazłem akurat na promocji w Go sport, za 279 zł i od razu kupiłem.
Przyznam się, że szukając butów celowałem w coś bardzo miękkiego i z przeznaczeniem na miejskie treningi. Moje wcześniejsze doświadczenie z butami było znikome. Poprzednio biegałem w butach Adidasa, z przeznaczenia biegowych, jednak przymałych i wykorzystywanych przez mnie do wszystkiego przez ładnych parę lat.
Gdy „przesiadłem się” na Asics Gel Pulse 4 odczułem fenomenalną różnicę. Moje pierwsze spostrzeżenia dotyczyły niebywałej lekkości buta, dobrego trzymania stopy i super wentylacji.  Przyznam szczerze, że w pierwszym biegu w temperaturze około zera stopni Celcjusza na początku nogi miałem jak z lodu i zacząłem wątpić w te buty. Na szczęście po paru kilometrach stopy się rozgrzały, a ciżmy zaczęły wspaniale wentylować. To stało się już regułą. Odczułem również miękką podeszwę butów – dającą na twardej powierzchni niesamowitą wygodę amortyzacji, której oczekiwałem.  Z tropu zbiła mnie za to duża przestrzeń w śródstopiu buta. Do tej pory nie byłem przyzwyczajony, do obuwia, gdzie palce mają aż tyle miejsca.
Przez kilka miesięcy zimowych i wiosennych moja współpraca z Asics Gel Pulse 4 układała się bardzo dobrze. Podbiegi, długie dystanse, wszędzie biegało się dobrze. Tygodniowo robiłem około 50 km, a dłuższe treningi ponad 20 km. Z racji przedłużającej się zimy miałem okazje sprawdzić buta na śniegu i lodzie.  Jak można się domyśleć – bez rewelacji.  Niestabilne powierzchnie nie są domeną tego obuwia, ale da się, choć z narażeniem zdrowia. Niemniej jednak ani razu się w tych butach nie wywróciłem.  Na utwardzonej powierzchni Asicsy trzymają bardzo dobrze. Zarówno w warunkach suchych, jak i po deszczu, nie można im niczego w tej kwestii zarzucić.
Jeśli chodzi o temperaturę, to przetestowałem je w zakresie +25 - -15 stopni Celsjusza. W każdych warunkach mikroklimat w środku był zadowalający.

Przyznam się, że nieraz wykorzystywałem buty niezgodnie z przeznaczeniem i biegałem w nich w terenie. Po lesie, po polach, nawet w Górach Świętokrzyskich. Na suchych traktach trzymały przyzwoicie, jednak podkreślam – nie należy w takich warunkach używać tego modelu, a moje działanie było spowodowane brakiem obuwia terenowego. W Asics Bel Pulse 4 chodziłem również na co dzień i jeździłem rowerem. W miejskim i turystycznym użyciu sprawdzały się znakomicie szczególnie w lecie, dobrze wentylując stopę. Trzeba jednak pamiętać, że w żadnym stopniu nie chroniły przed wodą, a podczas jazdy na rowerze stopy solidnie w nich marzły, przy niższej temperaturze.
Może to kwestia drugorzędna, ale buty bardzo się brudziły. Biała podeszwa i elementy szybko stały się brązowe i szare. I to nie od biegania w terenie, ale po mieście.
Jak w tytule wspomniałem, buty były w moim posiadaniu przez pełne 9 miesięcy, od lutego do listopada 2013. Przebiegłem w nich ponad 500 km w różnych warunkach, ale historia niestety nie ma szczęśliwego zakończenia. W październiku w prawym bucie pękł szew łączący tworzywo na czubie buta, z siatką powyżej, na szerokości około 2 cm. W listopadzie zaniosłem Asics Gel Pulse 4 do reklamacji w Go Sport, która została uwzględniona.  Otrzymałem prawo do wymiany obuwia na nowe i wybrałem Asics Gel Trounce, których aktualnie używam.
Przy okazji chciałbym zdementować plotki o nieuczciwej procedurze reklamacyjnej Go sport, o której tyle w sieci się naczytałem. Po oddaniu butów do sklepu, tego samego dnia dostałem maila informującego o uwzględnieniu moich żądań i zaproszenie po nowe obuwie.

Teks dotyczący butów biegowych Asics Gel Pulse 4 jest całkowicie niezależny i subiektywny z mojej strony. Nie bez podstawy nie napisałem w temacie „Test”, gdyż testem nie jest z powodu mojego małego doświadczenia podczas używania butów i braku porównania z innymi. Zawiera za to opinię po 500 km przebiegniętych w butach.
Według mnie do bardzo dobre i wygodne obuwie, z przeznaczeniem raczej do treningu. Dla amatora będą aż zbyt dobre.  W kierunku trwałości, co wynika z powyższego, wysuwam jednak zastrzeżenia. Mój model mógł być trefną parą, ale jeśli płacę za buty prawie 300 zł to osobiście oczekuję wytrzymałości.
Niestety cierpię na chroniczny brak zdjęć, gdyż nie robię ich podczas treningów. Przepraszam za to.
Pozdrawiam
Tomasz Duda.


czwartek, 9 stycznia 2014

Przedświąteczne, zimowe Tatry Zachodnie 2013 – rewanż

Przedświąteczne, zimowe Tatry Zachodnie 2013 – rewanż 

Kiedy ponad rok temu, 22 grudnia 2012 z opuchniętymi i przemarzniętymi palcami u stóp schodziłem stokami Kamienistej, w głowie szykowałem już plan rewanżu. Tatry Zachodnie dały nam ostro w dupę. Świeży śnieg po pas, ciężkie plecaki, odwodnienie i duży skład. To, że wyjazd jako taki się udał i było przyjemnie możecie przeczytać w RELACJI, jednak poza faktem wycieczki czułem niedosyt i z żalem patrzyłem na ośnieżone szczyty, na które nie dane mi było wejść.  Kolejne przejście polskich Tatr Zachodnich zimą planowałem w marcu tego roku.  Pół metra świeżego śniegu i III-ka lawinowa po raz kolejny dosadnie ostudziły moje zapędy.  Wtedy, wraz z Januszem oddaliśmy pola walkowerem. Przyszło czekać na nowy sezon…
W pierwszym tygodniu grudnia, gdy doszły mnie słuchy o poważnych opadach śniegu w Tatrach, nadstawiłem oka i ucha na prognozy. Kilkunastodniowe obserwacje wykazały, że puchowa pokrywa powoli się stabilizuje, a pogoda dobrze rokuje na przedświąteczny okres. Gdy tydzień przed wigilią dostałem potwierdzenie dobrych prognoz, postanowiłem zaaranżować wyjazd. Gwoli przygotowań zwołałem Janka i Janusza (tego ostatniego z pokoju obok) i wyłożyłem propozycję, która została szybko zaakceptowana. Zaplanowaliśmy wycieczkę bez pośpiechu, ale z zamiarem przejścia całej grani polskich Tatr Zachodnich zimą. Priorytetem była mała waga plecaków, czyli jeden namiot, rozsądna ilość jedzenia i minimum rzeczy potrzebnych na co dzień normalnemu człowiekowi.


Podróż z Lublina do Krakowa rozpoczynamy już 19 grudnia  w nocy. Bus wyjeżdża chwilę po 22-ej i o 2:30 dociera do dawnej stolicy Polski.  Od upragnionego noclegu dzielą nas 3 kilometry i pół godziny marszu, które bez pośpiechu przechodzimy. Snu nie ma zbyt wiele – jakieś 2 i pół godziny musi na dziś wystarczyć.  Z krótkiej drzemki budzimy się o 6:00 i biegniemy na pierwszego Szwagropola do Zakopanego.  Zdążamy! Kolejne  dwie i pół godziny przesypiamy z głowami na plecakach, by oczy otworzyć dopiero na zaśnieżonym dworcu. Zmiana krajobrazu z jesiennego na zimowy przyprawia wszystkich o dobry nastrój. Szybko przepakowujemy się i wsiadamy w pierwszego busa do Doliny Chochołowskiej o 9:15. 6 zł – od ostatniego razu podrożało cholerstwo!

Wkoło utrzymuje się przyzwoita pogoda. Słońce świeci jakby przez mgłę, ale ciemnych chmur brakuje i wiatr również póki co nie dokucza. Dobra nasza. W takich warunkach wychodzimy do Doliny Chochołowskiej i po zmianie odzienia na marszowe zbieramy się w drogę. Plecaki niezbyt ciężkie, okolica piękna toteż szybko pokonujemy odległość dzielącą nas od schroniska. Turystów zbyt wielu nie ma – taki urok dni przedświątecznych.  Wielkie i puste schronisko okupujemy ponad pół godziny. Spożywamy „ciężkie” jedzenie, uzupełniamy płyny, robimy świeżą herbatę i zakładamy detektory.
















Parę minut po 12-stej zaczynamy podchodzić na Grzesia (1653 m). Szlak jest przetarty, wydeptany i śliski. Bez pospiechu pokonujemy kolejne metry w lesie.  Wraz z wyjściem na polanę pojawia się więcej śniegu. Często wpadam po kolano i wyżej, ale skorupa wydaje się twarda i robi nadzieję na dobrą stabilność śniegu na grani. Szczyt Grzesia jest przewiany, a grzbiet wyprowadzający na Rakoń (1879 m) solidnie schodzony.  Maszeruje się przyjemnie, chociaż coraz bardziej daje o sobie znać wiatr. Na Rakoniu jesteśmy niedługo przed zachodem słońca. Nad słowacką częścią Tatr Zachodnich obserwujemy gorejący horyzont, dobrze kontrastujący z zachmurzonym niebem. Choć pora jest już późna, a my nie znamy terenu za Wołowcem, decydujemy się zaryzykować dalszy marsz. Bez chwili zwłoki zwracamy się z stronę szczytu  Wołowca (2064 m) i napieramy. Wiatr na tym odcinku męczy nieznośnie i wyprowadza z rytmu kroków.  Podmuchy przewalają się z zachodu na wschód po grani tworząc nawisy od strony Wyżnie Doliny Chochołowskiej i wyciskając łzy z naszych oczu.


Na Wołowiec wchodzimy o zmroku. Najbliższej przełęczy nie widać dokładnie, ale schodzimy „na czuja”. Raki na podejściu okazały się zbędne , a teraz nie chce nam się ich wyjmować, bo i teren dziwny. W większości śniegu brakuje, jednak co jakiś czas zdarzają się duże łachy, a szlak jest czasem oblodzony.  Schodzimy niespiesznie i ostrożnie, bo jakoś na ramieniu czuję że o wypadek łatwo. Gdy już nie widać po czym stąpamy, wyciągamy czołówki i  w ich świetle, o 17:40 dochodzimy do Dziurawej Przełęczy. Na miejscu udaje się znaleźć zaciszne, ośnieżone miejsce, w którym kopiemy platformę i rozstawiamy namiot. Gdy konstrukcja jest już zamocowana, wciskamy się we trójkę do dwuosobowego namiotu i oddajemy wykonywaniu czynności żywieniowych. Wbrew pozorom, przy deficycie miejsca nie jest to łatwe.   Po ugotowaniu wody dla siebie i w termosy na przyszły dzień oraz spożyciu przydziału na dziś, w okolicach 21ej kładziemy się spać.


Budzik dzwoni o 6:00, budzimy się , po czym zasypiamy jeszcze na pół godziny. Ponownie zrywamy się późno i trzeba ostatkiem woli zagęścić ruchy.  Zbieranie się do wyjścia w trójkę jest trochę gorsze od wieczornych manewrów, ale jakoś wychodzi.  Gotujemy wodę, wciągamy musli i ogarniamy się. Ze zwinięciem namiotu schodzi nam do 8:30, czyli długo.  Nic dziwnego, wkoło krajobraz wprost zniewala. Od  ciemności ranka, aż do wschodu słońca, światło funduje nam wspaniały spektakl. W tle za nami majaczy groźny kształt Ostrego Rohacza. Z tej perspektywy i oświetleniu  wygląda co najmniej na Matterhorn.

Nauczony wczorajszym niepewnym zejściem sugeruję założyć dziś raki, co wszyscy robimy.  Nie widać zbyt dużo śniegu, ale lód na wydeptanej grzędzie nie daje żadnego oparcia i strach po tym chodzić. Obserwując stado kozic w okolicach szczytu powoli zaczynamy stawiać kroki w ich kierunku, ja prowadzę. Tatry Zachodnie w tym momencie wyglądają osobliwie. Po słowackiej stronie nie ma  zbyt wiele śniegu, taki pseudo wiosenny krajobraz. Perspektywa zmienia się, gdy spojrzymy na polską stronę grani – tam zima pełną gębą. Bardzo ciekawie obserwuje się jednocześnie te dwa różne światy idąc grzbietem.  Jest po prostu pięknie. Szybko mijają kolejne godziny, a z nimi szczyty – Jarząbczy Wierch (2137 m), Kończysty Wierch (2002 m) i Starobociański Wierch (2176 m).  Maszerujemy bez pośpiechu, ale i bez zbędnych postojów. Utrzymujemy przyzwoite tempo, a samopoczucie dopisuje każdemu. Po drodze mijamy kilku turystów na skiturach oraz człowieka w dziwnym stroju i butach, „lost in time and space”. Słońce mocno grzeje, choć odczuwalna temperatura bardzo się waha. Gdy maszerujemy przez odsłonięty od wiatru trawers jest naprawdę ciepło, ale na zacienionym podejściu smaganym wiatrem lepiej zagęścić szybkie kroki.  Na Starobociańskim Wierchu postanawiam ułatwić nam zadanie trawersem szczytu. Pech chce, że nie patrzę przy tym na mapę i kierując się na południową ścianę nadrabiamy długi odcinek drogi po koszmarnym i ruchomym piargu. Skąpy dwa razy traci, chciało by się rzec.

Pod Liliowymi Turniami urządzamy sobie drugi dziś postój, pseudo obiadowy. Słońce świeci, wiatr jakby ucichł, widoki wkoło jak z bajki – aż chce się ż(r)yć.  Przypatrujemy się naszemu kolejnemu celowi, Błyszcz (5158 m) mu na imię. Z naszego punktu widzenia wygląda bardzo wybitnie, a prowadząca  ścieżka wiedzie wieloma zygzakami. Pół godziny później jesteśmy już pod Błyszczem. Po moich traumatycznych doświadczeniach z piargiem oddaję teraz rolę pierwszego Januszowi.

















Po pół godziny człapania jesteśmy już w okolicach kopuły szczytowej, którą trawersujemy i czekamy na Janka, który odstał nam kilkaset metrów. W trójkę schodzimy w  kierunku Pyszniańskiej Przełęczy. Tam szlaku żadnego nie widać, a śniegu jest jakby więcej. Słońce powoli zachodzi, a my pędzimy do przełęczy żeby się rozgrzać, gdyż przemarzliśmy trochę podczas oczekiwania w cieniu.  Podłoże jest bardziej niestabilne. W większości śnieg utrzymuje nasz ciężar ale często zapadam się po kolana i niewidoczne dziury pomiędzy skałami.  Korzystając z ostatnich promieni słońca zatrzymujemy się na podejściu na Kamienistą.  Aby dodać sobie animuszu wciągamy solidną porcję czekolady.  Po dniu chodzenia zaczynam czuć stopy. Wnioskuję, że pięty mam już poobdzierane, a lewa stopa która w dziwnych okolicznościach spuchła  już kilka dni temu, teraz zaczyna bardziej niż zwykle dokuczać. Dziwne myśli o stopach tu znak, ze trzeba się ruszać.

Gdy słońce znika za masywem Błyszcza zarzucamy plecaki na cielska i atakujemy Kamienistą (2121 m). Szczyt ten bardzo przypomina mi o zeszłorocznym wycofie i ma znaczenie symboliczno-strategiczne. Symboliczne już wyjaśniłem, a drugą funkcję przypisuje mu z powodów znajomości drogi. Od tej pory idę trasą, którą znam i mam świadomość, że po ciemku znajdę z pamięci dobre miejsce pod namiot.  Po zejściu z Kamienistej efektywnym trawersem. obserwujemy zachód słońca. Późno już, a nam zostało jeszcze kilka kilometrów do zrobienia. Podejście z Hlińskiej Przełęczy na Smreczyński Wierch (2066 m) jest bardzo uciążliwe. Niewiele śniegu leży na skałach, a jeśli już jest to bardzo niestabilny. W większości nie można pewnie postawić stopy, a trzeba sporo się nagimnastykować.

Gdy wchodzimy na Smreczyński wkoło zapada zmrok. W jednej chwili przestaje również wiać i zapada cisza.  Idealny moment na chwilę kontemplacji, a kilka minut wystarcza na wyciągnięcie czołówek. Do Smreczyńskiej Przełęczy schodzimy już w całkowitych ciemnościach i docieramy tam o 17:30. To dobre miejsce na nocleg, więc postanawiamy zabiwakować. Niestety nie ma większego zagłębienia i wiatr mocno wieje przy budowie platformy, ale we trójkę z trzema łopatami kopanie przebiega nader sprawnie.
Praca nad rutynowymi czynnościami trwa dziś dłużej niż poprzedniego wieczoru. Po raz kolejny przy gotowaniu wody najbardziej angażuje się Janusz, pełniąc funkcję miłościwie trzymającego konstrukcję palnik-garnek.  Czujemy się odwodnieni i tego wieczoru pochłaniamy litry wody, rozmieszanej z czymkolwiek, co udało się znaleźć w plecaku. Sporządzamy również mikstury do termosów  na kolejny dzień. Znużeni kładziemy się spać przed 22-gą. Obdukcja moich stóp nie wypada zbyt korzystnie – faktycznie obie pięty obdarte, a place lewej nogi spuchnięte.



W nocy solidnie wieje i trzepocze namiotem. W powietrzu unosi się sporo śnieżnego pyłu. Na szczęście, budząc się  o 6 rano z zadowoleniem oceniamy, że w namiocie puchu nie przybyło. Zasypało natomiast wszystko, co znajdowało się w przedsionkach, w tym skorupy.  Ranek po raz kolejny jest pogodny, ale po niebie grasują stada chmur. Pomimo starań i szczerych chęci, guzdrzemy się dzisiaj wyjątkowo.  Moje stopy zaś niezbyt chętnie poddają się procedurze wbicia w skorupy.  Wyruszamy dopiero o 9:00  rano, w kierunku Tomanowego Wierchu Polskiego, póki co w rakach. Trochę wieje z północy, ale zdobywanie wysokości od rana upływa bardzo przyjemne. Prowadząc wyszukuję drogi w śniegu i wybijam stopnie. Inne niż poziome ułożenie butów sprawia mi ból w obtartych i nierozchodzonych jeszcze stopach.







Na Tomanowym zatrzymujemy się tylko, aby wyciągnąć czekany – zejście nie wygląda najpewniej, a wygodniej by było nie polecieć.  Początkowo idzie dobrze, ale na bardziej stromym odcinku pakujemy się na duży śnieżny stok, który pokonujemy w dużych odstępach, wbijając czekany po głowicę.  Na szczęście śnieg dobrze trzyma, a gorzej związany jest dopiero niżej, pod przełęczą.  Na Tomanowej Przełęczy robimy postój i spotykamy dwóch skiturowców, którzy idą w kierunku Tomanowego Wierchu Polskiego.


Przed nami jak ściana wyrasta potężny masyw Ciemniaka (2067 m). 400 metrów pod górę.  Z dołu wyszukuję drogę pomiędzy łatami traw wytopionego śniegu, która wygląda w porządku. Pozbywamy się raków.  Pierwsze niespełna 300 m podejścia na Stoły (1956 m) uświadamia mnie że to dobra decyzja i południowo wystawiony śnieżny stok jest słabiej związany niż te po których chodziliśmy do tej pory.  Zapadając się w dwóch na trzy kroki, wyrabiam metry dzielące mnie od szczytu. Noga za nogą, podejście męczące ale przyjemne i dające sporo satysfakcji. Po podejściu na Stoły,  możemy  obserwować dalszą drogę.  Widok niestety nie napawa optymizmem. Biorąc pod uwagę dotychczasową ilość śniegu, podejście na Ciemniak wygląda paradoksalnie.


Na grani i najgorszym stromym trawersie leży bardzo dużo świeżego śniegu. Na wypłaszczeniach powyżej – nie ma go prawie wcale.  Od północnego zachodu zbliżają się do nas chmury – znak że trzeba się spieszyć, aby ewentualne załamanie nie zastało nas w takim taktycznie-niekorzystnym miejscu. Pierwsze odcinki grani nie sprawiają problemu.  Niepewne jest za to kilkaset metrów stromego trawersu, prawą stroną grani, poniżej skał.  Tu również śnieg nie jest dobrze związany. Stok pokonujemy odcinkami. Od jednej  skały do drugiej. Automatycznie, na komendy. Idzie bardzo sprawnie, a poruszanie się na nielicznych, twardych odcinkach sprawia dużą frajdę.

Najwięcej problemów sprawiają stoki pomiędzy zaśnieżonymi piargami. Puch jest tu bardzo niestabilny i nieraz wpadamy w dziur bez dna. Na szczęście obywa się negatywnych konsekwencji.  Jak wspomniałem, wyżej robi się bardziej płasko, a po grzbiecie Ciemniaka spacerują turyści. Niedługo przecinamy czerwony szlak. Od tego momentu został najłatwiejszy odcinek, do tego solidnie wydeptany. Dobra moja. Stopy domagają się szybkiego wyciągnięcia z butów. Skóra na piętach odeszła w niepamięć, a spuchnięte place lewej stopy bolą, sztywno siedząc w bucie. To droga jest już jasna i bezpieczna.  Idziemy z Januszem szybciej, a kilkaset metrów za nami bieży Janek.  Na wietrznym, ale płaskim grzbiecie Czerwonych Wierchów nie brakuje ludzi. Pogoda i czas w  sam raz na niedzielną wycieczkę. Dalszy marsz nie przysparza nam problemów i gdyby nie bolące nawet byłby przyjemny.





Szybko zostawiamy za sobą kolejne płaskie szczyty – Małołączniak (2096 m) i Kondracką Kopę (2004 m). W drodze Janusz dzwoni do Murowańca i rezerwuje nam nocleg na dziś. Na Przełęczy pod Kopą Kondracką urządzamy dłuższy postój, czekając na Janka. Wieje z każdej strony i szybko marzniemy. Po spożyciu tabliczki czekolady z ulgą zarzucamy plecaki i wychodzimy dalej. Ostatni fragment drogi w stronę Kasprowego jest mocno zdeptany. Przypominam sobie mijane miejsca, gdzie rok temu torowaliśmy w śniegu po pas. Dziś w sumie puchu nie brakuje i każde zejście ze ścieżki kończy się wpadnięciem za kolano, jednak nie zbaczając szlaku można iść jak po betonie. Skrzętnie to wykorzystujemy przy trawersowaniu Goryczkowej Czuby (1913 m) i Pośredniego Wierchu Goryczkowego (1973 m).

Podchodzimy na Kasprowy Wierch (1987 m) przy pięknym zachodzie słońca, wtaczając się do górnej stacji kolejki o godzinie 17:00. To nasz ostatni postój i ostatnia tabliczka czekolady.  Kilkanaście minut później opuszczamy to miejsce. W oddali kilku turystów fotografuje zachodzące słońce nad pasmem Zachodnich. Robimy ostatnie wspólne zdjęcie  i zadowoleni z wycieczki schodzimy do Murowańca. Godzinę później przekraczamy próg schroniska. Wycieczka kończy się sukcesem.



Grudniowy wyjazd w Tatry Zachodnie dla każdego z naszej trójki był satysfakcjonujący. Tłoku na szlakach jak zwykle nie uświadczyliśmy, pogoda dopisała, a zamierzone przedsięwzięcie udało się zrealizować. Co się okazało kilka dni później, o dzień zdążyliśmy przed halnym i kataklizmem jaki przetoczył się przez Tatry i Podhale 24 grudnia.  Kolejny i ostatni wyjazd roku 2013 udał się w 100 procentach. Żywię głęboką nadzieję, że tendencja ta utrzyma się przez cały rok kolejny.  Januszowi i Jankowi dziękuję za kolejny wyjazd, byle więcej takich.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

GALERIA





środa, 8 stycznia 2014

Prezentacja z wyprawy Pik Lenin 2013

Witam wszystkich.

Mimo iż od wyprawy do Kirgistanu minęło trochę czasu, my jednak dalej staramy się podtrzymać temat. 
Tym razem urządzamy prezentację powyprawową, na którą serdecznie wszystkich zapraszamy. Porozmawiamy o przygotowaniach i realizacji wyjazdu do Kirgistanu, pokażemy zdjęcia, odpowiemy również na wszystkie pytania i miejmy nadzieje, że umilimy wasz wtorkowy plan dnia. 
Prezentacja odbędzie się we
wtorek, 14 stycznia 2014, godz. 18:00. 

Miejsce to 

Wydział Chemii UMCS, 
aula "B"

Jeszcze raz serdecznie zapraszamy wszystkich zainteresowanych, chętnych posłuchać o studenckiej wyprawie w góry Pamiru. 


Tomek, Janusz, Janek. 

piątek, 3 stycznia 2014

Podsumowanie roku 2013

Podsumowanie roku 2013

Kolejny rok za nami. Nie wiem jak wam, ale mi te 365 dni przeleciało przed oczyma niczym kalejdoskop. Paradoksalnie, po raz kolejny…
Nie znaczy to bynajmniej, że nie działo się nic godnego uwagi i dlatego czas szybko zleciał. Przeciwnie, dla mnie rok 2013 to jeden z najlepiej spożytkowanych okresów w życiu i wielka baza zrealizowanych celów, osiągniętych marzeń i wspaniałych wspomnień.

Jak na blogu można przeczytać, ubiegły rok spędziłem szczególnie aktywnie. Nawet bardziej niż do tej pory. Wreszcie udało mi się polubić bieganie.  To, co kiedyś robiłem tylko pod przymusem i z poczucia obowiązku teraz przychodzi mi łatwo. Tydzień bez biegania, to tydzień stracony, a po kilku dniach bez ruchu czuje się psychicznie ociężały.  Przez rok przebiegłem prawie 1000 kilometrów, drugie tyle schodziłem. Ktoś powie, ze duży sukces – niekoniecznie. Spektakularnych sukcesów właśnie brakuje, status quo utrzymuje się pomimo niespożytej woli progresu  i coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że nie należę do „urodzonych biegaczy”. Łatwo przychodzą natomiast kontuzje, które demotywują i przerywają rytm treningu. Po roku, jak ktoś ładnie powiedział, „uczę się omijać kontuzje” i coraz lepiej mi to wychodzi. Powoli, przyjemnie, nic na siłę – to moja aktualna doktryna.  Ponad to z miasta przerzucam się na nieutwardzone ścieżki, mniej lub bardziej pagórkowate. Kiedy tylko mogę staram się przebiegnąć kilkanaście kilometrów w okolicach ”moich” Gór Świętokrzyskich, co sprawia mi wielka przyjemność.  
Liczę że w 2014 r. będzie lepiej. Mam nadzieję omijać urazy i wreszcie zaliczyć maraton. Czy się uda?

W  lipcu 2013 sukcesem zakończyłem wraz z Januszek przejście słowackich Karpat Zachodnich, dla mnie już czwartego odcinka Łuku Karpat.  Został najdłuższy, ale nie najtrudniejszy etap – Karpaty Wschodnie w Rumunii – cel na nowy rok i pozostaje wierzyć, że Projekt Łuk Karpat 2010-2o14 uda się zamknąć.

Największym przedsięwzięciem roku okazał się oczywiście wyjazd do Kirgistanu na Pik Lenina. Mimo iż nie udało się zdobyć szczytu, to jednak w każdym innym aspekcie wyjazd zakończył się sukcesem. Osiągnąłem życiowy rekord wysokości, nabyłem nieocenione doświadczenie w górach wysokich, pokochałem tamtejszą przyrodę i z pewnością tam wrócę.  Samo przygotowanie wyprawy trwało ponad 3 miesiące i stało się poligonem doświadczalnym,  dającym cenne lekcje na przyszłość.

Początek 2013 r. był dla mnie również pierwszym sezonem narciarskim. Po kilku dniach na stoku bardzo polubiłem ten sport oraz mam nadzieję, że niebawem spadnie śnieg i w 2014 r. będę mógł doskonalić moje umiejętności szusowania na dwóch deskach.

Rok 2013 to także małe lokalne sukcesy, które może niebyt spektakularne, ale subiektywnie niesamowicie cieszą. Kilka dni przed Świętami wraz z Jankiem i Januszem zrewanżowaliśmy się polskim Tatrom Zachodnim i przeszliśmy w 2,5 dnia całą grań. Za rok może uda się zrobić słowacki odcinek?  Miesiąc siedzenia w domu podczas wakacji pozwolił mi uskutecznić kilka mniejszych wyciecze po okolicy i poznać dokładniej Góry Świętokrzyskie, Dolinę Nidy i Ziemię Sandomierską.  Ukończyłem również marsz szlakiem czerwonym im. Edmunda Massalskiego w Świętokrzyskich, niestety nie podczas jednej wycieczki. Może w 2014 się uda?
Przyznam, że zaniedbałem rower. Coroczne przedsięwzięcie powrotu do domu na tym środku transportu, niestety z przyczyn wyższych nie powiodło się. Treningi też przeważnie wychodziły pod kątem biegowym, gdyż dają lepszy rezultat. W konsekwencji urządziłem tylko ponad 20 wycieczek rowerowych, w tym najdłuższa 120 km. W ciągu sezonu przejechałem około 1000 km. Wszystkiego mieć nie można. Niestety.  W tym roku z pewnością wycisnę więcej !
W ciągu 2013 r., na blogu pojawiło 57 postów, które objętościowo znacznie się różniły. Dodając do tego pracę nad blogiem „Pik Lenin 2013”, na moje konto mogę zaliczyć ponad 70 wpisów.  W ciągu minionego roku strona osiągnęła około 50 tys. wyświetleń. Obiektywnie patrząc – statystyka skromna, jednak to zawsze coś, i okrągła liczba potrafi ucieszyć. Przynajmniej mnie, biorąc pod uwagę, że nie piszę pod kątem wyświetleń, nie bawię się z pozycjonowaniem i dodaję średnio 4-5 postów w miesiącu.
W 2013 zaliczyłem około 17 wyjazdów, z których podzieliłem się wpisem, co daje 1,5 wycieczki na miesiąc.  Dobrze, że nie można wydanej kasy policzyć, bo byłby dramat…   Tyle gwoli statystyk i liczb.

Miało być parę zdań podsumowania, a wyszło jak zwykle.  Myślę, iż na podstawie powyższego mogę zaliczyć rok 2013 do „bardzo”, jeśli nie „najbardziej” udanego okresu w moim życiu. Zostało masę wspomnień, doświadczeń i udało się więcej osiągnąć niż stracić. W przyszłości trudno będzie osiągnąć taką statystykę. Niemniej jednak trzeba próbować. „Jak się nie da, jak się da”, byle do przodu.
Tym samym oficjalnie witam w nowym roku oraz życzę sukcesów i wytrwałości!
Join the game!

Tomasz Duda