poniedziałek, 25 grudnia 2017

Szlak Orlich Gniazd Ultra 2017 - relacja, czyli mój najdłuższy bieg (do tej pory)

Witajcie,
Dziś podzielę się z Wami refleksjami z mojego ostatniego biegu, który odbył się na początku października tego roku. Tak się składa, że będzie to również relacja z najdłuższego biegu, w jakim brałem udział.  Okazało się, że włącznie z nadrobionymi odcinkami pokonałem w ciągu doby 170 kilometrów. Po kolei...




Gwoli usystematyzowania powiem, że najdłuższy jednorazowy dystans jaki do tej pory pokonałem to ok 118 km  na Kieracie w 2015 roku, kiedy to również nadrobiłem dużo trasy, nota bene 100 kilometrowej. Bieg jednak odbywał się w trudnych warunkach - w górach i na orientację. Od tamtego czasu nie przebiegłem nic dłuższego. Nie zrobiłem, gdyż w sumie nie chciałem i szkoda mi było na to pieniędzy, biorąc pod uwagę cenę biegów ultra w ostatnim czasie. 

Pierwszy raz o Szlaku Orlich Gniazd Ultra usłyszałem w 2015 roku. Pobiec się nie udało, gdyż w tym terminie wypadło .... WESELE ;) No cóż, zamiast butów biegowych założyłem lakierki. Rok później nie zapomniałem o SOGu i wystartowałem.... , tylko że z niedoleczoną kontuzją. ITBS - bo tak się nazywało to paskudztwo, dokuczało mi od dwudziestego kilometra i wykluczyło szanse na finish. Zrezygnowałem z dokuczliwym bólem kolana po 60 km. Nic więc dziwnego, że w bieżącym roku byłem już zły. W dobrym i motywacyjnym znaczeniu ZŁY, czyt. zmotywowany skrajnie na ukończenie ww. biegu.

Przy okazji wypada wspomnieć o innych motywach, dla których postanowiłem wziąć udział w Szlaku Orlich Gniazd Ultra. Przede wszystkim Bieg zapewnia punkty ITRA, których mi brakowało do kwalifikacji UTMB. Ponadto bieg przeprowadzany jest w znanym i lubianym przez mnie standardzie - tanio i niewiele świadczeń. No przepraszam, ale nie mam zamiaru za taka zabawę wydawać 200 zł. Wystarczy 120 zł, jak wpisowe na Szlak Orlich Gniazd Ultra. Ponadto Bieg startuje z Krakowa, czyli z miasta gdzie aktualnie mieszkam. Na start jadę więc tramwajem, a nie muszę przebijać się przez pół Polski w piątkowy wieczór. Trasa płaska, jakich zasadniczo unikam, była tym razem in plus, gdyż jak na pierwszy tak długi bieg nie chciałem jeszcze sobie dokładać przewyższenia. 

Do biegu specjalnie się nie przygotowałem, gdyż wiedziałem, ze spokojnie sobie z nim poradzę. Pytanie tylko w jakim czasie. Aż do terminu imprezy udało się przy tym uniknąć kontuzji, co chyba najbardziej mnie cieszyło. Ponadto dwa tygodnie przed SOG Ultra treningowo przebiegłem 50 km w terenie, aby rozruszać nieco mięśnie odwykłe od długich dystansów. Przygotowania wypadły więc poprawnie.

Niestety pogoda w dniu startu nie dopisała. Na miejscu w Krakowie atmosfera była raczej wiosenna, niż jesienna. Po niebie chodziły ciężkie chmury, z których co godzinę, dwie  lały się strumienie wody. Ulewy przychodziły nagle i tak jak się pojawiały, tak rychło znikały. Nie pozostało nic innego jak zapakować kurtkę do plecaka i liczyć na prognozy, które zapowiadały, że po 22:00 deszcze przestaną padać, a następny dzień będzie nawet ładny. Przy tym, aby szukać raczej plusów niż minusów wspomnę, iż pogoda kształtowała się "...... , ale stabilnie" i przynajmniej temperatura zapowiadała skoki jedynie na poziomie ok 9-13 stopni. 

6 października ok. 19:00 pojawiłem się w krakowskiej bazie Szlaku Orlich Gniazd, odebrałem pakiet startowy i zacząłem przygotowywać do biegu. Otrzymałem przy tym numer "14". Nie byłem sam, gdyż na trasie miała wspierać mnie Anita, i przemieszczać się pomiędzy punktami kontrolnymi wraz z kolegami Jackiem Litewką i Darkiem Czechowiczem, którym z tego miejsca za wskazany support dziękuję. Przed 20:00 wszyscy uczestnicy biegu - a było ich ponad 100, przemieścili się do punktu znaczącego początek czerwonego szlaku turystycznego w dzielnicy Krowodrza w Krakowie, niedaleko pętli tramwajowej. Po usłyszeniu sygnału ruszyliśmy, niespiesznie początkowo snując się po chodnikach i szukając miejsca. Za miastem na drogach szutrowych i asfaltowych było już luźniej. Peleton rozbiegł się i każdy podążał już swoim tempem. Za miastem zaczęło padać i takie przelotne opady towarzyszyły nam przez większość czasu. Trzeba było przyzwyczaić się na szybkie wyciąganie i chowanie kurtki. Pierwszy odcinek do punktu w Pieskowej Skale pokonałem nader sprawnie, utrzymując się bodajże na czwartej pozycji. Nie czułem zmęczenia ani żadnego bólu, było po prostu przyjemnie. Na punkcie spotkałem Anitę wraz z Jackiem. Było mi bardzo miło. Po dwóch godzinach biegu natknąć się na znajome twarze to naprawdę przyjemna niespodzianka.




Kolejne kilometry zapamiętałem raczej niespecjalnie. Najpierw długa prosta asfaltem, następnie odcinek wiodący przez wietrzne pola i włóczenie się po lasach, za czerwonymi znakami szlaków. W polach nieco pomyliłem drogę, i musiałem nadrabiać oko. 500 m. Po raz kolejny deszcz zaczął lać z dużą intensywnością i nie wróżył niczego dobrego. Pomimo, iż zbliżała się północ, opady nie zamierzały przestać. Na polach pojawił się dodatkowy element - błoto i mokradła, które skutecznie wykluczyły moja marzenie o suchych butach. Rok wcześniej zaryzykowałbym stwierdzenie, że Szlak Orlich Gniazd Ultra da się przebiec w drogowych butach. W tym roku byłoby to niemożliwe ze względu na wskazane opady. Na tym odcinku poczułem już zmęczenie, co było najprawdopodobniej efektem zbyt szybkiego tempa podjętego przed Pieskową Skałą. Nie biegłem jednak sam, gdyż od ostatniego punktu trzymałem się z Markiem i Rafałem.

Razem dobiegliśmy do punktu w Rabsztynie. Na miejscu zjadłem kilka ciastek i banana. Serwowano również herbatę, co przy mokrej i chłodnej nocy było prawdziwym zbawieniem. Tutaj został kolega Rafał, wskazując, że nie czuje się najlepiej i musi odpocząć. Ja wraz z Markiem ruszyłem dalej w noc. Niestety na punkcie nie udało się spotkać z Anitą, gdyż gdzieś w jego okolicach minęliśmy się. Odcinka pomiędzy Rabsztynem a Bydlinem jakoś nie zapamiętałem w ogóle, poza tym, że opady z przelotnych, zmienił się w permanentne. Poza tym, w Golczowicach zrezygnowałem z biegu w zeszłym roku i zapamiętałem to miejsce. Tym razem na szczęście miałem jeszcze dużo energii i powoli odzyskiwałem siły po poprzednim osłabieniu. Gdy dotarliśmy do Bydlina lało na dobre. Obsługa punktu przyjęła nas herbatą i drożdżówkami.

Na punkcie nie zatrzymywaliśmy się długo, ale pobiegliśmy dalej drogą. Niestety byliśmy mocno rozkojarzeni, gdyż w Załężu zamiast skręcić w lewo pobiegliśmy drogą w prawo. Biegło się tak dobrze, że o złej decyzji dowiedzieliśmy się dopiero po 1,5 km, co ostatecznie kosztowało nas 3 km in plus. Morale nieco opadło, choć w tym deszczu i tak nie było za wysokie. Opady zaczęły po prostu mocno nas irytować, gdyż powoli zbliżał się świt, a deszcz ciągle siąpił. Koncentracja nie była na zbyt wysokim poziomie, gdyż na felernym odcinku wkrótce zaliczyliśmy drugą wtopę w okolicach Gór Bydlińskich. Nadrobiliśmy tam kolejny dodatkowy kilometr. Niebawem wbiegliśmy do Pilicy, która z racji "pogańskiej" pory była kompletnie pusta. Za miastem  niestety, ale dogonił nas jeden zawodnik i dalej biegliśmy już razem, choć ja z Markiem przemieszczaliśmy się ramię w ramie, zaś gość biegł swoim tempem. Na odcinku kilku kilometrów przed Podzamczem zaczęło świtać. Energia z nastającego dnia nieco nam wróciła i minęliśmy jednego biegacza, który wcześniej widocznie skorzystał na naszych błędach, ale teraz opadł z sił. Na tym odcinku zacząłem odczuwać dziwny ból w okolicach łydek, który nasilał się z kilometra na kilometr. Mocno obawiałem się o kondycję nóg, jednak okazało się, że ból spowodowany był zbyt mocno uciśniętym ochraniaczem na buty, który teraz dotkliwie mnie ranił. Po pozbyciu się tego elementu ekwipunku, problem z nogą powoli ustał.

W Podzamczu zaliczyłem kolejny punkt, będący już krokiem milowym. W tym miejscu mijaliśmy 80 km trasy, czyli teoretycznie mieliśmy za sobą połowę trasy biegu. Na punkcie spotkałem Anitę, wymieniłem wodę w bukłaku i zabrałem kijki, wiedząc, że spotkamy się dopiero na 140 km. W Podzamczu niestety spędziliśmy z Markiem dużo czasu, przez co dogoniła nas pokaźna grupa zawodników. Ta okoliczność zmotywowała nas do wysiłku i niebawem ruszyliśmy dalej. Pogoda zdawała się poprawiać, chociaż dla bezpieczeństwa zachowałem w plecaku kurtkę przeciwdeszczową. Zabrałem również kije trekkingowe. Z tego miejsca przyznam, że jak na połowę trasy czułem się zmęczony i zacząłem wątpić we własne siły. Wiedziałem jednak, że szybciej lub wolniej do mety będę starał się dociągnąć. Kolejne kilometry upłynęły znośnie. Jura Krakowsko  - Częstochowska serwowała nam za to wspaniałe widoki, szczególnie na odcinku Skały Morskie - Góra Zborów. W tej okolicy wspominam również wspaniałe, długie i łagodne zbiegi.




Nieopodal Góry Zborów trafiliśmy na punkt przy ok. 100 km naszej trasy. Zajmowaliśmy odpowiednio miejsce 4 i 5 w klasyfikacji. Jak powiedział jeden z sędziów "dopiero teraz zacznie się prawdziwe ściganie". Zjedliśmy więc po talerzu grochówki (ja nawet dwa) i ruszyliśmy w dalszą drogę. Ktoś deptał nam po piętach, gdyż gdy opuszczaliśmy punkt jeden z zawodników własnie na niego wbiegał. Osobiście, czułem mocno zmęczenie nóg oraz mocny ból podeszw stóp. Nie da się ukryć, iż zmokły one zupełnie, a teraz paliły, jakbym chodził po rozżarzonym węglu. Jednak zasada jest prosta - nie dać oponentom możliwości wyprzedzenia nas i zniknąć z pola widzenia. Tak więc pomimo bólu w stopach pobiegliśmy dalej. W miejscowości Niegowa pobiegliśmy w złym kierunku po raz kolejny nadrabiając około kilometra. Właśnie w tym miejscu, zaraz po minięciu orszaka pogrzebowego przy cmentarzu minęła nas dwójka biegaczy. Poruszali się równym tempem i wiedziałem, że raczej z nimi szans nie mamy. Nie znaczy to, że nie walczyliśmy, biegnąc jakiś czas we czwórkę razem, by zgubić ich po kilku kilometrach.

Czas bardzo mi się dłużył, gdy zbliżaliśmy się do Rezerwatu Parkowe i punktu na 120 km. Na miejscu były tylko ciastka i woda. Posililiśmy się więc, by po kilku minutach ruszyć dalej. Gdy podniosłem się z miejsca poczułem, że nogi bolą mnie już solidnie, a stopy niemiłosiernie. Około kilometra zajęło mi rozruszanie całego organizmu mojego ciała. Trasę pokonywaliśmy dalej pół biegiem, pół marszem. Było już po południu i pogoda zdawała się stabilizować. Kolejne godziny pokazywały jednak, ze tylko z pozoru, gdyż co jakiś czas na nasze głowy spadała jakaś zbłąkana ulewa. Następne kilometry pokonywaliśmy niespiesznie, w ciekawych okolicznościach przyrody. Już nie pamiętam kiedy dokładnie Marek zaproponował, żebyśmy biegli całą trasę razem, bez ścigania się między sobą. Bez zwłoki to zaakceptowałem, gdyż zależało mi najbardziej na ukończeniu biegu. Na tym odcinku w moich stopach pojawiły się nowe bóle - zaczęła mi doskwierać prawa pięta i nie wiedziałem czym to może być spowodowane, czy to może placebo i odruch obronny zmęczonego organizmu?  Przed Olsztynem i Sokolimi Górami niestety minęła nas kolejna dwójka zawodników, która poruszała się wyraźnie szybciej. Ustąpiliśmy im pola, gdyż na tym etapie wszelkie ściganie uciekło mi z głowy.

Kilka kilometrów przed Olsztynem na spotkanie wyszła mi również Anita, z którą pokonałem ostatnie trzy kilometry dzielące mnie do punktu z wodą. Tam zatrzymałem się tylko na chwilę, siadając na dwóch zgrzewkach butelek. Nie było czasu do stracenia i świadomi, że pozostawanie w jednym miejscu tylko wydłuża nasze zmęczenie, zebraliśmy się do dalszej drogi. Było już po 17:00, my zaś bardzo chcieliśmy do Częstochowy dostać się przed wieczorem. Zapowiadał się nudny odcinek i w tym zakresie niestety spełnił moje oczekiwania. Przeloty drogowe, poprzecinane polnymi drogami, to wszystko na co mogliśmy liczyć. Właściwie z chwilą zapadnięcia zmroku dotarliśmy do granic miasta. Poruszaliśmy się ulicami wzdłuż jakichś dużych zakładów czy fabryk. Na tym drogowym odcinku moje stopy całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Z racji bólu prawej pięty kusztykałem na prawą nogę, zaś odbite stopy piekły mnie tak, że jakikolwiek bieg był niemożliwy. Szedłem więc, biegnąc jedynie pojedynczymi odcinkami. W mieście zniknęły niemal wszystkie oznaczenia i gdyby nie GPS mielibyśmy problem z manewrowaniem między ulicami. Na ostatniej prostej, jaką była ulica Mirowska na spotkanie wyszła nam po raz kolejny Anita, która poprowadziła nas prosto do bazy, tak że przynajmniej w mieście nie musieliśmy martwić się problemy z orientacją.  Do szkoły, gdzie mieściła się meta Szlaku Orlich Gniazd Ultra dotarłem wraz z Markiem Matlokiem dokładnie o godzinie 19:30. Trasę 160 km (nasz wariant miał 170 km) pokonaliśmy w 23 h 30 min. Powyższe dało nam 8 miejsce ex aequo.  Bieg ukończyło 74 osoby, na około 180 zapisanych. Niestety, ale nie wiem ile osób wystartowało. Na pewno ponad 100 ...





W krótkim słowie podsumowania wrócę do początku postu. Szlak Orlich Gniazd Ultra to najdłuższy bieg w mojej karierze. Przyznam szczerze, że przed startem trochę przeceniłem swoje możliwości i w trakcie przez to miałem chwile kryzysu. W żądnym momencie nie był to kryzys taki, żebym myślał o zakończeniu biegu, ale bywało, że chciałem przycisnąć, pobiec szybciej, lub pobiec dłużej, a już po prostu nie mogłem.  Obserwując swój organizm widziałem, że dystans jaki pokonuje to dla niego coś nowego i wchodzi na nieznany mu poziom zmęczenia. Nastąpiło kolejne przesunięcie limitu, organizm wszedł na nowy poziom. Jest to z perspektywy biegowej z pewnością duży progres, gdyż każda tego typu stymulacja powoduje rozwój.



Gdyby mnie spytać, co zmieniłbym, gdybym mógł przygotować się jeszcze raz do biegu - z pewnością skarpety na dłuższe, ochraniacze na luźniejsze i dokładniej wysmarowałbym stopy tłustym kremem. Na trasie z przemokniętych stóp porobiły mi się białe kalafiory, które piekły niesamowicie. Był to zdecydowanie najdokuczliwszy ból w trakcie biegu. Może jednostkowo nie byłby niczym szczególnym, ale gdy towarzyszy przy każdym kroku, przez kilka-kilkanaście godzin i nie ustaje, to zaczyna być męczącym nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.



Po biegu spostrzegłem również, że nabawiłem się kontuzji - przeciążenia przyczepu ścięgna achillesa, które wyeliminowało mnie z biegania na ponad miesiąc. Do tej pory odczuwam skutki kontuzji i nie wróciłem jeszcze do poziomu treningowego sprzed SOG Ultra.
Jak to mówią - coś za coś. Nie żałuję startu, wprost przeciwnie.
Imprezę polecam każdemu.

Pozdrawiam




wtorek, 19 grudnia 2017

Spodnie Dobsom R90 - test, recenzja, opinia

Witajcie,
Dzisiejszy post poświęcę kultowemu elementowi odzieży biegowej. Mowa o spodniach Dobsom R90, które przynajmniej z widzenia znane są sporej grupie biegaczy w ogóle i zdecydowanej większości biegaczy na orientację. Chyba niemal każdy z tego ostatniego grona natknął się na zawodników biegających w zabawnych cienkich spodniach, z wysokim ściągaczem powyżej kostki i regulacją poniżej kolan. Widok ludzi ubranych w "coś takiego" wprost wpisał się w kanon biegów na orientację i co najmniej części biegów ultra. 

Pokrótce opiszę w tym poście, jak spisuje się posiadany przeze mnie model i odpowiem na pytanie osób zastanawiających się, czy warto takowe kupić. 






POCHODZENIE

Odkąd zacząłem biegać na orientację, jt. kilka lat temu, niemal każdy zachwalał mi spodnie Dobsom R90. W pierwszej rozmowie byłem zaskoczony, że jakaś nieznana nikomu firma może robić dobrą i tak popularną rzecz, jednak w miarę napływu innych pozytywnych opinii, nabrałem wiary i przekonania. Spodni nie kupiłem jednak na początku przygody z bieganiem, ale długo się wzbraniałem. Nie było to spowodowane jednak wahaniem, czy niepewnością co do ich jakości, ale kwestią typowo materialną. Mianowicie spodnie od jakiegoś czasu podrożały i kosztują już niecałe 140 zł. Postanowiłem poszukać więc odzieży z drugiej ręki, tzn. na allegro z zamiarem oszczędzenia gotówki. Nie jest to produkt popularny i znalezienie interesującego używanego modelu zajęło mi trochę czasu. Ostatecznie kupiłem prawie nieużywane spodnie za niecałe 50 zł, jednak w rozmiarze S. Pomimo, iż według obliczeń najbardziej odpowiedni byłbym dla mnie M, postanowiłem zaryzykować. Ryzyko okazało się słuszne, z tego względu, iż spodnie okazały się odpowiednie. Byż może rozmiar M pasowałby lepiej, jednak na Skę nie mogę narzekać. Przy tym nadmieniam tą kwestię, gdyż świadczy niezbicie, że szwedzka rozmiarówka est znacznie zawyżona.  Przy moim wzroście 182 cm i 84 cm w pasie to jedyny element odzieży w tym rozmiarze, jakiego używam. Tym samym, jeżeli ktoś o wzroście 180-185 cm zastanawiałby się czy kupić M czy L, powinien wziąć mniejszy. 


WYKONANIE, MATERIAŁY

Spodnie są niezmiernie leciutkie, wykonane z leciutkiego poliestru, powleczonego teflonem. Klasycznym kolorem jest czarny, chociaż zdarzają się wersje niebieskie czy czerwone. Na górze spodni znajduje się mocny, elastyczny ściągacz, z przodu, po prawej stronie, na udzie umieszczono kieszonkę, zamykaną na zamek błyskawiczny - bardzo sprytne rozwiązanie. Spodnie nie są dopasowane, ale stosunkowo szerokie, w odróżnieniu od getrów, czy tzw. leginsów (jak kto woli). Moje z racji rozmiaru wyglądają na węższe niż w rzeczywistości. Poniżej kolana umieszczono ściągacz, pozwalający na regulowanie szerokości spodni w kolanie.  Z przodu i z tyłu łyski umieszczono po dwa elementy odblaskowe, które znakomicie sprawują się w nocy, sprawiając, że biegacz jest widoczny na drodze.  Spodnie w dolnej części zakończone są charakterystycznym ściągaczem bez możliwości regulacji, o szerokości około 10 cm. Z boku spodni, od dolnej części, do wysokości kilka centymetrów poniżej kolana umieszczono zamek błyskawiczny, pozwalający na zdejmowanie spodni bez konieczności ściągania butów. Spodnie miały być wiatroodporne, super wytrzymałe i nawet po części wodoodporne. 

Kieszonka wypchana drobiazgami



UŻYTKOWANIE

Odkąd kupiłem spodnie zacząłem w nich biegać. Dobsom R90 używam właściwie od października do kwietnia, w temperaturze poniżej 10 stopni Celcjusza, tzn, kiedy już w krótkich jest mi chłodno. Nie jest to spowodowane słabą oddychalnością spodni czy brakiem odprowadzania wilgoci, ale moim fetyszem. Po prostu wole biegać w krótkich spodenkach. Niemniej jednak większość moich biegowo-orientacyjnych kolegów biega w Dobsom R90 równo cały sezon bez przerwy, w zimie czy w lecie i nie narzekają. Spodnie dobrze oddychają, choć oczywiście czarne gorzej radzą sobie ze słońcem. Zawiodła mnie za to rzekoma wiatroodporność spodni. Niestety, ale ubrany w Dobsom R90 mocno odczuwałem wiatr, w szczególności w zimie. Jednak jestem świadomy, że poprawa wiatroodporności odbyłaby się za cenę oddychalności, której moim zdaniem ponosić nie powinien. Tym samym nie narzekam na wskazany parametr, ale jedynie sygnalizuję. 
Jeżeli chodzi o odporność to spodnie zdecydowanie dają radę w trudnym terenie. Przedzieranie się przez krzaki, śnieg, etc nie jest im straszne. Niestety, osobiście "poradziłem" sobie ze spodniami, kiedy przy wywrotce podajże na szutrze zrobiłem dziurę na kolanie. Świadczy to o fakcie, że można zniszczyć rzekomo niezniszczalne spodnie, jeżeli się tylko bardzo chce ;) Jednak przy pęknięciu materiał zachowywał się bardzo dobrze, tzn nie rozchodził się na boki i przedarcie nie ma tendencji do powiększania się. Powyższe zostało skrzętne przeze mnie zaszyte i spodnie "biegają" dalej. 




Jak wspominałem, bardzo fajna jest kieszonka, gdzie chowam różne drobiazgi, bądź telefon. Smartphone o przekątnej 5 cali mieści się tam znakomicie. Niestety kieszonka to prostokątny kawałek materiału naszyty na spodnie i w trakcie używania szew już zdążył puścić. Jakiś czas temu naprawiłem rozprucie za pomocą igły i nitki i do tej pory sprawuje się bardzo dobrze. 
Spodnie dobrze spisują się w deszczu, gdyż szybko mokną i błyskawicznie schną. 
Podsumowując, spodni Dobsom R90 używam podczas biegania na każdym dystansie od kilku km do 170 km. Najlepiej spisują się na długich biegach, tj. ok 100 km, gdzie nie ma zbyt dużej intensywności, za to przechodzimy przez szerokie spektrum temperatury. Używam ich zarówno podczas biegów na orientację, jak i biegów ultra. Standardowo, w typowym biegu na 100 km w marcu czy październiku ubieram zestaw dwuwarstwowy, tj. spodnie 3/4, długie skarpety biegowe, a na to Dobsom R90. Daje mi to możliwość komfortowego przetrwania nocy oraz ewentualnego pozbycia się górnej warstwy, gdyby słupek rtęci podniósł się zbyt wysoko. 

Doskonale widoczne elementy odblaskowe



PODSUMOWANIE

Dobsom R90 to wspaniałe spodnie do biegania. Osobiście, jestem bardzo zadowolony i jeżeli miałbym odpowiedzieć, czy są warte 140 zł - zdecydowanie każdej złotówki. Szerokie spektrum użytkowania właściwie o każdej porze roku, duża wytrzymałość i niezawodność to cechy na których chyba każdemu najbardziej zależy. Oczywiście z pewnością typowi biegacze ultra, przyzwyczajeni do obcisłych "portek" będą sceptyczni - jednak im również ten element odzieży mogę śmiało zarekomendować. Biegacz na orientację natomiast, aby za takiego się uważać wprost musi takie spodnie posiadać. 

Konstrukcja – 5/5
Funkcjonalność – 5/5
Wygoda – 5/5
Wykonanie – 4/5
Trwałość/Niezawodność - 5/5


Pozdrawiam




poniedziałek, 11 grudnia 2017

Łomnica drogą Jordana (II)

Już podczas powrotu z wyjazdu na Gerlach, w sierpniowy sobotni wieczór, w samochodzie wywiązała się rozmowa o kolejnym szczycie z listy Wielkiej Korony Tatr - Łomnicy.
Bodajże Marcin, choć na 100% nie jestem kto, rzucił w pewnym momencie hasło, że chociaż na ten szczyt nie ma szlaku, to można dostać się tam stosunkowo łatwą drogą wspinaczkową, tzw. drogą Jordana. W tamtej chwili nazwę słyszałem po raz pierwszy i bardzo mnie ona zaciekawiła.
Zacząłem szukać informacji już następnego dnia, ściągać opisy i przewodniki WKP i w głowie powoli zaczął krystalizować mi się plan co do wyjazdu na ten drugi co do wysokości tatrzański szczyt (2634 m npm), na który nie prowadzi żaden szlak turystyczny. To by dopiero było coś! 



Przeglądając mapę Tatr spostrzegłem przy tym, iż  w masywie Łomnicy znajduje się również inny wierzchołek korony Tatr - Durny Szczyt ( 2623 m npm) - czwarty z kolei, co do wysokości. Plan więc w głowie już mi wykiełkował - próba upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu.



W najbliższą sobotę rano zabraliśmy się za wykonanie. W Tatry jechałem wraz z Anitą i Krzyśkiem. Tym razem wyjechaliśmy nieco później i około 5:00 wysiedliśmy z samochodu w Starym Smokovcu. Jako, iż okolicę odwiedzaliśmy dwa tygodnie wcześniej nie było problemu z dobraniem parkingu i znalezieniem wyjścia na szlak. Wraz ze wstającym słońcem ruszyliśmy do góry, w kierunku Hrebenoka i Rainerovej Chaty. Następnie skierowaliśmy się do schroniska Zamkowskiego, skracając szlak ścieżką dla tragarzy. Na miejsce dotarliśmy po ok. 1:20 h trekkingu oraz zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę i śniadanie. Turystów właściwie nie było, a wszystko niewątpliwie z powodu wczesnej pory.



Po odpoczynku raźno ruszyliśmy dalej szlakiem zielonym, wiodącym przez Dolinę Małej Zimnej Wody do schroniska Teryho. Zapowiadał się piękny dzień. Chociaż prognozy standardowo na popołudnie zapowiadały załamanie, póki co byliśmy pełni optymizmu i gotowi do działania. Przed 8:00 wygrzewaliśmy się już przed schroniskiem, w promieniach poranka i z panoramą Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Tutaj panował już większy ruch i sporo turystów nocujących w schronisku szykowało się do wyjścia na szlak. Jako, iż na naszej trasie był to ostatni punkt, skąd można dobrze obejrzeć planowaną drogę, rozejrzeliśmy się dokładnie wyznaczając palcem na niebie trasę i domniemany Klimkowy Żleb, do którego chcieliśmy trafić.





Po przestudiowaniu zdjęć i opisu poszliśmy w kierunku północno-wschodnim szukając wydeptanej ścieżki. Ku naszemu zdziwieniu ta była całkiem wyraźna, przez co nie mieliśmy problemu ze znalezieniem właściwej drogi. Trzeba było po prostu uważnie patrzeć pod nogi. Bez pośpiechu doszliśmy pod ścianę, a właściwie pod rynnę żlebu. Tam założyliśmy kaski i uprzęże, jako iż Klimkowy żleb podobno należy do kruchych. Mieliśmy za to problem z trafieniem na właściwą drogę, tzn początek żlebu wydawał się zdecydowanie trudniejszy niż zapowiadane O+. Po chwili znudziło nam się jednak szukanie i weszliśmy w formację skalną w pierwszym lepszym miejscu. Dalej już maszerowaliśmy/wspinaliśmy się żlebem. Niespiesznie, sprawnie, przyjemnie. Formacja do trudnych nie należała, toteż systematycznie zdobywaliśmy wysokość. Z opisu żleb w jednym momencie miał być zdecydowanie trudniejszy, jednak niczego takiego nie stwierdziłem. Po drodze spotkaliśmy za to kilka "rozgałęzień" obawiając się, że nie trafimy we właściwe. Mimo obaw udało się to bez problemu. Zapowiadana kruszyzna owszem była, jednak bez tragedii i przy uważnym chodzeniu udało się uniknąć spadających kamieni.

W Klimkowym żlebie



Szybko wygrzebaliśmy się na rzełęcz, gdzie zrobiliśmy krótki postój. Jako, iż niebawem zaczęło wiać, nie posiedzieliśmy długo, szybko kierując się granią na południe. Jakiś czas nie było wydeptanych śladów, ale wkrótce przecięliśmy właściwą drogę na Durnej Grani. Szliśmy niezwiązani, gdyż teren nie był trudny. Może trudniejszy niż w Żlebie, ale za to mniej kruchy i bardziej pewny. Droga prowadziła intuicyjnie, a nieraz jako prowadzący kierowałem się intuicją. Przez pewien czas szedłem drogą, jakiś czas nie, aby niebawem spotkać ją znowu. W pewnym momencie wpakowałem nasza trójkę trochę trudniejszy teren typu II, jednak z dobrymi chwytami. Niebawem usłyszałem z tyłu głos Krzyśka, że pora się związać. Jako, iż dosłownie kilkadziesiąt metrów dzieliło nas od Durnego Szczytu, zaproponowałem aby na nim zaplanować dalsze działania.





Widok z Durnego szczytu, w tle Łomnica


Durny Szczyt zaoferował nam piękną panoramę, w szczególności na Łomnicę, która zdawała się być dostępna na wyciągnięcie ręki. Analogicznie monumentalne wrażenie robił Lodowy Szczyt, który zdawał się być najwyższy ze wszystkich okolicznych wierzchołków. Pogoda jeszcze dopisywała, ale Łomnica do jakiś czas pokrywała się chmurami i zachmurzenie wyraźnie rysowało się na horyzoncie.
Tu również odpuściliśmy jeszcze wiązanie się, zważywszy, że niebawem zapowiadały się zjazdy. Idąc z Durnego Szczytu w kierunku Klimkowej Przełęczy schodzimy dosłownie kilkadziesiąt metrów, po czym znajdujemy opisywany w przewodnikach ring zjazdowy. Pierwszy zjazd jest krótki - około kilkunastu dwudziestu metrów. Jadę, pierwszy, za mną Krzysiek i Anita. Po zjeździe na półkę kilka metrów dalej jest kolejne stanowisko tym razem z taśm i repów, połączonych stalowym karabinkiem. Ten zjazd jest już dłuższy i liczy około 40 metrów w pionie. Pokonujemy go w analogicznej kolejności. Nieopodal już czeka nas Klimkowa Przełęcz, tj najniższy punkt grani i droga Jordana.

Zjazd z Durnego Szczytu
Właściwie cały przebieg drogi Jordana ze ściany Durnego Szczytu




Na przełęczy związujemy się liną i Jordanka idziemy już dalej na lotnej. W oddali widać kilka zespołów, które pną się w kierunku kopuły szczytowej Łomnicy. Na szczycie gromada ludzie ciekawie przygląda się turystom na drodze Jordana i Grani Wideł, gdzie również widać dwa wspinające się zespoły. Przemierzamy powoli kolejne metry, zaliczając po drodze Durną Turniczkę, Zębatą Turnię i schodzimy na Wyżnią Poślednią Przełączkę. Zaczynają się pierwsze stalowe ułatwienia, w postaci klamer i łańcuchów, które częściej lub rzadziej towarzyszyć nam będą już do samego szczytu. Idę pierwszy, zakładając po drodze przeloty. Jestem trochę zły, gdyż ze sztucznymi ułatwieniami droga nie przedstawia żadnych trudności. Poruszam się sprawnie, a ogranicza mnie jedynie lina. Na kominie Franza mamy lekki zator, gdyż akurat gdy wiszę na klamrach, Anita i Krzysiek ciągną za linę, mówiąc abym poczekał, tymczasem sytuacja nie należała do komfortowych i oczekiwaniu nie sprzyjała. Wspomniany komin Franza jest obity klamrami i zabezpieczony łańcuchami. W mojej ocenie ułatwień jest zdecydowanie za dużo.  Trzeba jednak przyznać, że formacja robi wrażenie, zaś wejście bez zabezpieczeń wyceniłbym powyżej sugerowanego poziomu II.  Za kominem Franca znajduje się jeszcze kilka łańcuchów, a za nimi kopuła szczytowa Łomnicy.
Szybko wchodzimy na szczyt, przekraczamy barierki i mijamy zdziwionych turystów. Jest godzina 14:00 i wejście od schroniska zajęło nam około 6 h.


W tle Durny Szczyt






Na szczycie Łomnicy w komplecie

Pomimo, iż nie padało, przez szczyt przewijały się chmury. Co jakiś czas z pomostu można  było podziwiać widoki, jednak cały widnokrąg spowity był chmurami. Na szczycie rozwiązaliśmy się i zaczęliśmy chować sprzęt do plecaków. W pewnym momencie do stolika, na którym się rozłożyliśmy przyszła anglojęzyczna dziewczyna, prosząc nas o pomoc. Okazało się, że będziemy brać udział w "akcji ratunkowej" a poszkodowanym jest telefon. Mianowicie okazało się, że chłopak dziewczyny, która do nas zagadała, robiąc zdjęcia na stalowej platformie znajdującej się na szczycie Łomnicy stracił telefon, który  poleciał ok. 50 m i zatrzymał się w skałach. Wraz z Krzyśkiem zdecydowaliśmy, że oczywiście pomożemy. Jako, iż nie zdążyliśmy jeszcze ściągnąć z siebie uprzęży, zabraliśmy tylko linę. Po krótkim rozpoznaniu terenu sporządziliśmy stanowisko na samym szczycie, po czym Krzysiek rozpoczął upuszczać mnie na linie w kierunku telefonu, leżącego ok. 50 m poniżej. Cała operacja nie była trudna, czy spektakularna, jednak wywoła niemałą sensację. Nasza dwójka skierowała na siebie wzrok całej szczytowej społeczności. Pomimo skrępowania szybko zostałem opuszczony, udało się znaleźć telefon po czym asekurowany wszedłem po skałach do stanowiska. Akacja trwała kilkanaście minut, po czym telefon wrócił do właściciela. Pomimo, iż nic nie chcieliśmy w zamian, Anglicy w ramach wdzięczności zapewnili nam kawę i herbatę w kawiarni na szczycie. Zrobiło nam się niezwykle miło, nawet nie z racji podarunku, ale że w jakiś sposób udało się wykorzystać swoje umiejętności, aby pomóc innym osobom.




Przed 15:00 opuściliśmy ciepły szczyt Łomnicy kierując się w stronę zejścia na stronę południową i Łomnickiej Przełęczy. Na zejściu szliśmy już niezwiązani, dyndając na łańcuchach i uważając na usuwające się spod nóg kamienie. Pomimo, iż siodło z oddali było doskonale widoczne i wydawało się znajdować na wyciągnięcie ręki, schodziliśmy długo. Jako, iż cale skupienie i napięcie opadło z nas na szczycie, w tym momencie zaczęliśmy odczuwać brak snu i znużenie. Marsz przeciągał się, zaś wizja samochodu była bardzo odległa. Niestety wokoło chmury nabrały koloru granatowego, zaś w dolinach widzieliśmy już smugi deszczu, świadczące o rychłym załamaniu pogody. Gdy już maszerowaliśmy kamienną ścieżką wzdłuż wyciągu, a poniżej Łomnickiej Przełęczy, od północy usłyszeliśmy grzmoty, które zmotywowały nas do działania. Od tego momentu pogoda psuła się z minuty na minutę. Gdy dotarliśmy do kosodrzewiny zaczął padać deszcz. Aby uniknąć ulewy puściliśmy się biegiem wraz z Anitą do górnej stacji kolejki, która była już nieopodal. Niebawem pojawił się Krzysiek i razem przeczekaliśmy opady.

Łańcuchy na zejściu

Chwilowe przejaśnienia na Łomnickiej przełęczy

Na szczęście deszcz był jedynie przelotnym straszakiem i po chwili kontynuowaliśmy już dalszą drogę. Przy Łomnickim Schronisku zmieniliśmy kierunek, kierując się czerwonym szlakiem w kierunku Schroniska Zamkovksiego, trawersując masyw górski, na południe od Zadniej Łomnickiej Czuby. Teraz już spieszyliśmy się, chcąc zdążyć przed burzą. Mieliśmy świadomość, że jeżeli przemokniemy to z kolejnego dnia w Tatrach nici. Tymczasem przed nami niebo szalało. Analogicznie pioruny przewijały się po całym widnokręgu. Do dziś dziwię się, że chyba jedynie nad nami nie padało. Szybko dotarliśmy do pierwotnej drogi wejściowej, choć było już po 18:00. Na tym znanym nam odcinku zrobiło się już nieco raźniej, szczególnie ze względu na Polaków, mijanych na każdym kroku.  Wraz z Anitą szedłem bardziej z przodu, Krzysiek szedł wolniej narzekając na odbite od kamieni stopy.  Na Hrebenioku zameldowaliśmy się przed zmrokiem i nie zatrzymując się pognaliśmy dalej. Przed nami szalała burza i jedynym celem było dotarcie suchą stopą do samochodu. W Starym Smokovcu znaleźliśmy się już po ciemku, nie wierząc jak to możliwe, że uniknęliśmy deszczu. Mogliśmy odetchnąć i skupić się sukcesie akcji górskiej i zmęczeniu, które niebawem dało o sobie znać.



Podsumowując, akacja górska zajęła nam ok. 14-15 godzin od parkingu do parkingu. Opcja bez noclegu, jaką wybraliśmy jest bardzo męcząca i wymaga nieco wytrzymałości. Trzeba również trafić z pogodą i mieć trochę szczęścia, jak my w tamtym momencie. Droga jest miejscami krucha, gdybym miał porównywać z drogą Martina na Gerlachu, jaką robiliśmy tydzień wcześniej, to według mnie jest bardziej krucho. Siląc się na kolejne porównania z powyższym, to "Jordanka" jest łatwiejsza od drogi Martina, ze względu na długość (jest znacznie krótsza) oraz sztuczne ułatwienia. Te ostatnie powodują, iż według mnie wrażenia są dużo mniejsze, zaś satysfakcja również nieporównywalna in minus. Chociaż ja najpierw robiłem drogę Jordana na Łomnicę, a dopiero następnie drogę Martina na Gerlach, początkującym radzę obrać odwrotną kolejność. Ta druga jest zdecydowanie krótsza, łatwiejsza, z ułatwieniami, daje lepsze możliwości wycofu. Ponadto nibagatelną role odgrywa górna stacja kolejki na szczycie Łomnicy. Można tam przeczekać ulewę, czy nawet zjechać jeżeli odechce się nam dalszej wycieczki.
Zdecydowanie polecam.

Pozdrawiam

Tomasz Duda




poniedziałek, 4 grudnia 2017

Scarpa Phantom 6000 - test, recenzja, opinia po 4 sezonach użytkowania

Witam wszystkich.

Dziś przedstawię test/ recenzję/ opinię jednych z moich butów wysokogórskich. Co więcej, będzie to relacja moich najbardziej profesjonalnych, ekstremalnych, ekspedycyjnych butów, w których przechodziłem 4 sezony, po czym zbyłem w lipcu bieżącego roku, w Peru...
Wypada również wspomnieć, że to najdroższe buty, jakie kupiłem w życiu.

Brzmi fajnie, a mowa o butach Scarpa Phantom 6000.


Zdjęcie poglądowe producenta


Pochodzenie
Buty nabyłem w 2013 roku, przed wyjazdem na Pik Lenina, za relatywnie niewysoką cenę. Nowa para kosztowała mnie 1470 zł.  Kupiłem rozmiar 46, czyli teoretycznie o jeden numer większe od butów biegowych i dwa numery większe od butów codziennych. dziwnym trafem okoliczności, wkładka z botku wewnętrznym była oznaczona nr 44 (wydaje mi się, że błędnie).  Jeżeli chodzi o przeznaczenie, to góry obuwie miało służyć typowo na wyjazdy w góry wysokie tj. powyżej 5000 m npm.  Zanim je nabyłem przeszukałem szereg konkurencyjnych egzemplarzy, jednak Scarpa Phantom 6000 wydawały mi się najlepsze. A dlaczego były konkurencyjne? Oto kilka punktów, na które zwracałem uwagę przy zakupie:
1. Waga - wolałem dołożyć trochę grosza i kupić buty ekspedycyjne niż np typowe skorupy;
2. Tzw. getry zewnętrzne oraz konstrukcja zamykana za zamek błyskawiczny;
3. Ciepłe, a jednocześnie nie typowo "himalajskie" obuwie (za taki typ uważam buty z ochraniaczem sięgającym niewiele poniżej kolana);
4. Podeszwa typu D, sztywna, ale jednocześnie elastyczna, pozwalająca na używanie obuwia do trekingów.
Scarpy spełniały wszystkie te warunki i wydawały się strzałem w dziesiątkę. 
Przy okazji napiszę, że buty kupiłem wraz z trzema kolegami, dlatego mam dość szeroki ogląd na sprawę i w tym poście napiszę również, jak zachowywały się ich buty.

Kirgistan 2013, Buty na pierwszym wyjeździe na Pik Lenina
Kirgistan 2013, sznurowanie



Wykonanie, materiały
Buty wykonane są solidnie i dokładnie. Nie stwierdziłem odklejających się elementów, czy wystających nitek. Scarpa Phantom 6000  sporządzono właściwie w całości z materiałów sztucznych. No może poza dosłownie marginalnymi wykończeniami (chociaż nie jestem w stanie stwierdzić, czy są one skórzane, czy to imitacja). Fani naturalnego charakteru mogą czuć się zniesmaczeni, jednak ja to całkowicie popieram, a nawet powiem, że jest to zdecydowanie lepsze rozwiązanie, gdyż pozwala na minimalizację absorbowania wody przez mokre buty i redukcję wagi. W efekcie w każdych warunkach obuwie naprawdę jak na swoje gabaryty są lekkie. 
Wewnętrzny botek niestety jest bardziej delikatny. Na szczęście ma podgumowaną podeszwę i ostrożnie można w nim poruszać się na biwaku, czy po ośnieżonym obozie. Ma przy tym budowę cienkiego nieprzepuszczalnego termosu, od wewnątrz podklejonego materiałem odbijającym ciepło. Nie oddycha, ale to chyba jest regułą w butach ekspedycyjnych.

Tatry 2014, po biwaku



Użytkowanie, czyli trudna współpraca

Najpierw opiszę spektrum użytkowania buta. Jest ono ekstremalnie szerokie. W butach walczyłem w Tatrach zimą, latem w Kaukazie, Pamirze, Ten-Szanie i w Andach. Znajomi, którzy kupowali ze mną Phantomy i mają je do dziś, używali ich również w Alpach latem. 
Warto przy tym wskazać, że buty służyły mi nie tylko "pod raki" i do człapania pomiędzy obozami w czasie ekspedycji, ale również sporo dosłownie PRZESZŁY. Wraz ze znajomymi uużywaliśmy butów niezgodnie z przeznaczeniem i nieraz celem minimalizacji wagi plecaka, szliśmy w nich kilka, kilkanaście, czy kilkadziesiąt kilometrów zanim wreszcie znaleźliśmy się w bazie. Co więcej, podczas wyprawy na Khan Tengri w butach pokonaliśmy trekking ponad 60 km z Mayda Adir do Base Camp w ciągu pięciodniowego marszu po lodowcu. Był to niesamowity sprawdzian, szczególnie dla tego typu obuwia. 
Do typowej wspinaczki lodowej Scarpa Phantom 6000 nie używałem i nie chcę się wypowiadać, jak mogą służyć do tego celu (inni polecają :)). 

Kirgistan 2014, Trekking w kierunku Khan Tengri


Zacznijmy test od używania butów do celu, do jakiego nie były stworzone - trekkingu. Patrząc obiektywnie na to zastosowanie, nie jestem na buty obrażony, jednak zadowolony również nie bardzo. Przede wszystkim trzeba przyznać, że są one wytrzymałe, zarówno cała konstrukcja, jak i podeszwa, która znakomicie zniosła trekking w trudnym terenie. Wiem, że buty ekspedycyjne bywają robione typowo pod lód i śnieg, zaś na skałach mocno się niszczą. U mnie by się takowe rozleciały. Tymczasem Scarpa Phantom 6000 dały radę, i biorąc pod uwagę, że buty przeszły w sumie na pewno ponad 300 km, podeszwa po 4 sezonach była w naprawdę dobrym stanie. 
Co do komfortu trekkingu, to trzeba się przyzwyczaić, ze jest niewygodnie. Przy tym ja i moi znajomi mamy w tym temacie mieszane odczucia. Podczas trekkingu do BC pod Khan Tengri Phantom 6000 strasznie mnie obtarły. Co więcej, zawsze wykazywały tendencję, aby doprowadzać moje pięty do zagłady. Co ciekawe, koledzy w takich samych butach nie mieli tego problemu.  Być może to przez kształt mojej pięty, który nie jest kompatybilny z modelowym kształtem stopy forsowanym przez Scarpę. Nie wiem. Osobiście fakt obcierania przy trekkingu uważam za dużą, ale to bardzo dużą wadę. 
Kilometry trekkingu nauczyły mnie pewnej taktyki używania butów, którą się podzielę. Mianowice, komfort jest dużo większy, a obtarcia mniejsze, gdy co dwie godziny zatrzymujemy się, zdejmujemy buty i suszymy stopy i skarpety. 
Niemniej jednak trzeba przyznać,  że pomimo niewygody buty spełniały swoją rolę i nie zawiodły mnie w czasie marszu. Biorąc pod uwagę, że nie do tego zostały stworzone. 

Kirgistan 2014, Efekt trzech dni trekkingu w Scarpach
Kirgistan 2014, Tradycyjne suszenie stóp, co dwie godziny


Teraz przejdźmy do typowego użytkowania butów w warunkach śniegowo-lodowych. Tak jak wcześniej napisałem, na podejściach buty obrabiają pięty. Owszem, jeżeli działamy na zasadzie przejście od obozu do obozu i działamy jedynie przez kilka godzin w ciągu doby, to nie ma problemu, jednak już przy całodziennym marszu nawet po lodowcu, pięty dostają za swoje i już kolejnego dnia jeżeli zaserwujemy im podobny wysiłek, dostaniemy w nagrodę trwałe obdarcia skóry. Tak jak wskazałem, stopień oddziaływania butów na nogi zależy od predyspozycji konkretnego osobnika. Przy tym wypada mi wspomnieć, iż w przypadku innych butów nie mam problemu z obcieraniem pięt, w tym w innych twardych butach z podeszwami typu D. 
Scarapa Phantom 6000 kupiłem po to, aby w górach wysokich było mi ciepło, ze względu na predyspozycję moich stóp do marznięcia. Niestety, pod tym względem bardzo się zawiodłem. Przede wszystkim przy atakach szczytowych rozpoczynanych w nocy, nawet podczas podejścia nogi mi marzły. Stosowałem przy tym właściwie wszystkie metody, jakie zna himalaistyczno-alpinistyczny świat aby wyeliminować ten stan. Trzymałem botki i wkładki w śpiworze, a skorupy w namiocie, ogrzewałem przed założenie skorupy nad palnikiem, stosowałem podwójne skarpety z workiem foliowym.... I nie byłem zadowolony. Co więcej, mój atak szczytowy na Khan Tengri zakończył się właśnie z powodu utraty czucia w stopach i braku możliwości jego przywrócenia. Nie wiem jaki wpływ na powyższe ma kwestia rozmiaru, jednak z perspektywy czasu kupiłbym rozmiar większe, tj 47. Z tej perspektywy osobom, które decydują się na kupno Scarpa Phantom 6000 doradzam nabycie rozmiaru większego o dwa numery, od butów, które używacie standardowo.

Kirgistan 2014 - Obóz I pod Khan Tengri
Scarpa w akcji - Gruzja 2015, szczyt Tetnuldi


Buty znakomicie pracują na podejściach. Przede wszystkim podeszwa jest sztywna, a jednocześnie elastyczna, więc nie ma problemu z wybijaniem stopni w śniegu, ale również maszerowaniem. Buty dobrze radzą sobie na twardym śniegu i wspaniale współpracują z rakami. Co do tego nie mam zarzutów. 
Użytkowanie pokazało, że materiały są odporne na działanie śniegu, piachu, skał, ale również i raków ;) Materiałowego ochraniacza nie udało mi się zniszczyć. Przy tym ochraniacz nie jest zbędnym elementem. Zdecydowanie przydaje się podczas marszu w śniegu, gdzie po nałożeniu spodni na buty i zamknięciu całości ochraniaczem dostajemy solidny monolit odporny na wodę i śnieg, a przy tym trzymający nasze spodnie "w kupie". 
Zaznaczenia wymaga, że buty dobrze spisują się na skale. Podeszwa ma głęboki protektor, który nie ślizga się i pozwala na komfortową wspinaczkę. Twardość podeszwy daje możliwość zaczepienia rantu buta nawet w niewielki stopień.

Mont Blanc 2016 - Janusz w Scarpach Phantom 6000
Peru 2017, Buty w czasie 4 sezonu użytkowania



Uwagi użytkownika

Najsłabszym elementem Scarpa Phantom 6000 okazał się botek wewnętrzny. Według mnie jest zdecydowanie zbyt delikatny. Na szczecie ma gumową podeszwę i można wykorzystać go do czynności obozowych co często robiliśmy.
Fakt, iż buty obcierają pięty, wpływa także niekorzystnie na botki, które to zużywają się w zastraszającym tempie. Mój po dwóch sezonach był do wymiany i został wymieniony. Trochę polubownie, a trochę przy interwencji rzecznika konsumentów, sprzedawca zdecydował się uwzględnić reklamację i otrzymałem nową parę. Niestety kolejne botki również się wycierały, chociaż nie aż w takim stopniu jak poprzednie. 
Kilkustopniowy system zapinania butów, jest według mnie bardzo efektywny. Phantomy sznuruje się i zakłada szybko, zważywszy na fakt, że trzeba założyć de facto dwie pary butów na siebie. Analogicznie ze zdejmowaniem. 
Przy zakupie obuwia każdy otrzymał tubkę smaru do smarowania zamków błyskawicznych butów. Niestety chyba wszyscy ww. smar zgubili. Bez smarowania zamki działają zdecydowanie gorzej niż na początku, tzn. trudniej je rozpiąć. 
Posiadany przede mnie egzemplarz Scarpa Phantom 6000 sprzedałem po zakończeniu tegorocznej wyprawy do Peru. Nie było to spowodowane faktem, że nie byłem z butów zadowolony, ale otrzymałem za nie po prostu wysoką cenę, której w Polsce z pewnością bym nie dostał.

Peru 2017 - Scarpa Phantom na Urus Este



Podsumowanie

Mam nadzieję, że krytyczną ocenę butów nie zraziłem potencjalnych chętnych do ich nabycia. To naprawdę dobre obuwie i przede wszystkim funkcjonalne i praktyczne. Co więcej, pomimo moich również negatywnych doświadczeń, gdybym miał okazję zakupu Scarpa Phantom 6000 w atrakcyjnej cenie, to kupiłbym. Szczególnie ciekawi mnie najnowsza III wersja (testowane buty do II wersja), jednak zważywszy jej cenę, to nie grozi mi na razie jej nabycie. 
Jestem zwolennikiem poglądu, że buty do wszystkiego to buty do niczego. Niemniej jednak czasem potrzebujemy właśnie takiego typu obuwia - który nie boi się trekkingu po lodowcu, jak również  szczytów 7000 m npm. Scarpa jest w tym przypadku dobrym wyborem. 
Z doświadczenia powiem, że testowane buty najlepiej użytkować w wyprawach na szczyty przedziału  5000 - 7000 m npm. Poniżej jest zbyt ciepło, powyżej trzeba kupić już poważniejsze obuwie. 
Oczywiście nie jest to reguła i tak jak wskazałem, w Tatrach zimą również sobie poradzą. 
Tym samym, jeżeli ktoś poszukuje relatywnie uniwersalnych butów i celuje wyprawy w góry wysokie, ale nie najwyższe - polecam.
Dodam tylko, że dwóch moich znajomych, których powoływałem kilkukrotnie do chwili obecnej użytkuje przedmiotowe obuwie i ma się z nim dobrze. Na tyle dobrze, że w odróżnieniu ode mnie nie chciała sprzedawać butów w Peru. 

Kirgistan 2014, na biwaku poruszamy się w botkach


Peru 2017 , w Scarpach na Vallunraju


OCENA
Konstrukcja – 4/5
Funkcjonalność – 4/5
Wygoda – 3/5
Wykonanie – 4/5
Trwałość/Niezwodność - 3/5

Będę wdzięczny za komentarze. 
Dziękuję i pozdrawiam
Tomasz Duda